Rozdział 36 - Zbłąkany wędrowiec

1.3K 56 125
                                    

Święta powinny być najlepszym czasem w roku. Dniem pełnym radości, pokoju i miłości. Ten jeden moment często daje nadzieję na nadchodzące chwile, które mogą przynieść wiele niespodzianek.

Może być taki, ponieważ ktoś wieży, że właśnie wtedy na świat przychodzi małe dziecko narodzone w stajence. Niby takie niepozorne, a swoimi czynami zbawi calusieńki świat. To ono daje nadzieję. Bo przetrwało tyle złego w swoim życiu dla nas, więc i my damy radę przejść przez najgorsze, aby na mecie odnaleźć swoją harmonię.

Ale równie dobrze ktoś może w to nie wierzyć. Wtedy ten czas staje się po prostu czasem z bliskimi nie podłożonym religią, a jedynie wynikającą z niej tradycją. W końcu warto się zatrzymać i zastanowić nad tym co ważne, nad tym co zawsze pozostanie w naszym życiu, bez względu na wszystko. Nad bliskimi, rodziną.

Ten jeden dzień splata losy wielu ludzi i może potraktujecie tą opowieść jako fanfiction, bajkę, czy też zwykłą banialukę, ale życie pisze różne scenariusze. I ten jeden był przez niego zaplanowany od bardzo, bardzo dawna. A może ktoś mu w tym pomógł? Kto wie.

Może więc przejdziemy do naszej opowieści?

Zaczęło się niepozornie, bo od zwykłej krzątaniny i krzyków, które powiedzmy sobie szczerze, były na porządku dziennym w wieży największych bohaterów tego świata.

Wszyscy byli zaaferowani nadchodzącą wspólną kolacją. Po praz pierwszy miała przebiegać w tak wielkim gronie, więc każdy chciał, aby wypadła jak najlepiej. Choć główny pesymista drużyny z góry zakładał, że i tak coś pójdzie nie tak. No bo czy z nimi wszystko może pójść dobrze? Końcem końców ktoś coś stłucze, ktoś coś popsuje, albo jeszcze ktoś przyprowadzi do domu jakiegoś przybłędę (tutaj stawiał akurat na swoje dzieci, które męczyły go o przygarnięcie psa, albo Clinta - nota bene nawet się z nim o to założył i miał nadzieję wygrać tą skrzynkę wódki).

A gdy już mówimy o naszym kochanym miliarderze, to jego krzyk właśnie teraz może usłyszeć nawet dobre dwadzieścia pięter niżej przemiła pani Berta – recepcjonistka. Jak dobrze, że zdążyła przyzwyczaić się do ich akcji, a rozmowy z przesympatycznymi dziećmi pana Starka wynagradzały jej wszystko.

Ale może dajmy jej układać w spokoju swojego pasjansa i przejdźmy do tego co właśnie dzieje się w salonie i dlaczego Tony Stark klnie gorzej niż po pamiętnym monopoly, gdzie to jako pierwszy został bankrutem (oj, drużyna miała z niego wtedy niezły ubaw).

- Kto do cholery postawił tu ten kubek? – głos Iron Mana nie wskazywał na jego humor. A, że ów kubek, który teraz leżał roztrzaskany na podłodze, był jego ulubionym, nota bene zrobionym przez jego dzieci, to frustracja w jego głosie wzrosła parokrotnie.

Mężczyzna przeszukał wzrokiem kuchnię, w której znajdował się Barton, Natasza, Wanda, Steve i Bucky (drużyna stworzona do wyrobu jedzenie w ilości typowej dla głodującego wojska) z nadzieją, że winny zdradzi się jakimś szczegółem, ale jak na złość żył pod dachem z ludźmi, którzy znali się na swoim fachu.

- Niech ktoś lepiej się przyzna, bo przysięgam, że zamiast świątecznej playlisty z głośników zaraz wybrzmi despacito – zmrużył groźnie oczy i z zadowoleniem zauważył ich przerażone spojrzenia.

- Nie zrobisz nam tego – prychnął Clint znad miski z czekoladowym kremem.

Teoretycznie Hawkeye miał za zadanie pomóc Wandzie mieszać składniki do ciasta, ale w praktyce wyszło, że w większości jego część lądowała w jego żołądku. Nie żeby inni też nie podjadali. W końcu w salonie znajdywały się również jego dzieci, a przecież jaki ojciec takie i dziecko.

- Chcesz się przekonać Merido? – Tony już podnosił dłoń, na której znajdował się jego zegarek. Wystarczyłoby jedno kliknięcie i każdy musiałby zmagać się z hitem z przed lat, przejedzony tak, jak suchary Scotta. Niestety każdy znał mężczyzny i wiedzieli, że nawet jeśli sam będzie musiał się męczyć to to zrobi. Byle tylko wyciągnąć, kto spowodował śmierć jego kubka.

Avengers to rodzina - Marvel chatOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz