Lily
Otarłam czoło i sięgnęłam po butelkę wody, z satysfakcją przyglądając się nowym grządkom, w których posadziłam kilka nowych kwitnących już kwiatów oraz zasiałam ziarna późniejszych roślin. Uznałam, że nie mogę siedzieć bezczynnie w domu w oczekiwaniu na to, aż Zakonowi uda się ustalić coś na temat siedziby Voldemorta, dlatego zajęłam się uprawą ogromnego ogrodu, o który dawniej dbała mama Jamesa. Choć kilka osób proponowało mi pomoc, chciałam sama na nowo wszystko zasiać, niejako traktując ten dom jako swój własny, w końcu być może to właśnie w nim przyjdzie mi pożegnać się z życiem, jeśli nie uda nam się powstrzymać końca świata, do którego zostało już tak niewiele czasu, bo równe trzy miesiące.
Oczywiście istniały też inne powody, dla których postanowiłam trochę się pomęczyć i najzwyczajniej w świecie spocić, chociażby wspomnienie kłótni Syriusza i Mer, w szczególności jej krzywdzących słów, jakie popłynęły również w kierunku pozostałych wskrzeszonych. Poza tym potrzebowałam wyciszenia po całej tej sytuacji z tornadem, a zajmowanie się ogrodem idealnie mi w tym pomagało. Zawsze marzyłam o tak wielkim poletku, na którym sadziłabym kwiaty, nawet jeśli na cały ten ogród miałby spaść wielki meteoryt. Wszystkiego mogłam się teraz spodziewać.
Usłyszałam trzaśnięcie drzwi wyjściowych. Podniosłam wzrok, osłaniając twarz przed słońcem, które od rana przyjemnie prażyło w twarz, nie ukrywając się choćby i na chwilę za jedną chmurką. Pogoda była tego dnia naprawdę sprzyjająca i miałam nadzieję, że tak już zostanie. W moją stronę szli James i Dora, niosąc tacę z kanapkami oraz dzbanek z jakimś żółtym napojem.
— Mamy coś dla ciebie — powiedziała wesoło Dora, podstawiając mi pod nos kanapki. — Skoro sama postanowiłaś się tutaj wypocić, pozwól chociaż się nakarmić.
— A wiesz, że chętnie coś zjem? — Zdjęłam rękawiczki i sięgnęłam po kanapkę, łapczywie wpakowując ją sobie do ust. Przy ciężkiej pracy człowiek czasem zapominał, że potrzebuje czegoś takiego, jak jedzenie. — A so fam mas? — zapytałam, wciąż nie przełknąwszy ogromnego kęsa, zwracając się w kierunku Jamesa.
— Dama jak je, to nie mówi — pogroził mi palcem, nalewając napoju do kubka.
— A co tam masz? — powtórzyłam, w końcu uporawszy się z chlebem z szynką.
— Zrobiliśmy lemoniadę, chyba z dziesięć dzbanków, ale w końcu mamy dużą rodzinę do napojenia — wyjaśnił, podając mi kubek. — Spróbuj, razem z Dorą bardzo się nad nią napracowaliśmy.
Posłusznie spróbowałam, z radością stwierdzając, że dorzucili do niej kostki lodu. To był jak balsam dla ciała i duszy.
— Jest przepyszna, dziękuję — odparłam, wypiwszy bardzo szybkimi haustami całą szklankę, po czym pocałowałam Jamesa w policzek. — Wiedzieliście, czego mi właśnie było potrzeba.
— Mówiliśmy przecież, że pomożemy, to się uparłaś. — Dora pokręciła z rozbawieniem głową, odstawiając tacę i siadając na ziemi obok mnie, wpatrując się w górę. — Więc uznaliśmy, że chociaż tak cię poratujemy.
Zerknęłam na Jamesa, który dla odmiany wpatrywał się w ziemię, a wzrok miał jakiś nieobecny. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to właśnie tutaj nie tak dawno zobaczył ducha swojej matki. Musiało mu być dziwne tutaj teraz przychodzić, dlatego tym bardziej doceniałam, że się na to odważył.
— Pamiętam, jak mama sadziła kwiaty, a potem całymi dniami potrafiła tutaj przebywać i je pielęgnować — rzekł po chwili, siadając obok Dory. — Uwielbiała to robić i zawsze odganiała mnie i tatę, gdy chcieliśmy jej pomóc. Chyba macie coś wspólnego.

CZYTASZ
Oraveritis
FanfictionKontynuacja opowiadania znanego pod nazwą "Obliterati". "Ciągniecie za sobą konsekwencje, o jakich nie macie pojęcia". Życie osób wskrzeszonych przez Harry'ego Pottera wydawało się być sielanką, a James, Lily, Syriusz, Remus, Nimfadora i Fred szybko...