31. Co było, a nie jest, jednak pisze się w rejestr

964 52 467
                                    


Lily

      — Lily, bierz Harry'ego i uciekaj! To on! Idź! Uciekaj! Ja go zatrzymam!

      — Nie Harry, błagam, tylko nie Harry!

      — Odsuń się, głupia... odsuń się, i to już...

      — Nie Harry, błagam, weź mnie, zabij mnie zamiast niego...

      — To ostatnie ostrzeżenie...

      — Nie Harry! Błagam... zlituj się... zlituj... Nie Harry! Nie Harry! Błagam... zrobię wszystko...

       — Odsuń się... odsuń się, dziewczyno...

      Wspomnienia przebiegały mi przed oczami tak wyraźnie, jakby to wszystko działo się wczoraj. Widziałam wszystko bardzo dokładnie. Jak Voldemort wchodzi do naszego domu, jak James każe mi uciekać razem z Harrym, zasłaniając nas własnym ciałem, by dać nam czas na ucieczkę, choć był kompletnie bez szans, gdyż nawet nie miał różdżki, jak łapię Harry'ego i uciekam na górę, jak barykaduję pokój, choć doskonale zdawałam sobie sprawę, że to i tak nic nie da, jak Voldemort staje przede mną, jak odkładam Harry'ego i błagam o litość, zasłaniając go własnym ciałem, jak Voldemort śmieje się, unosi różdżkę. A potem rozbłysk zielonego światła. I koniec. Zginęłam, by Harry mógł żyć.

      A czy teraz to Harry zginął, bym ja mogła żyć?

      Zamrugałam pospiesznie, rozglądając się z przerażeniem pokoju. Po tym, jak rzuciłam zaklęcie, na chwilę mnie zamroczyło i nawet nie wiedziałam, kiedy upadłam na podłogę. Ktoś przy mnie kucał. Remus. Próbował pomóc mi wstać, choć sam ledwie trzymał się na nogach. Zignorowałam go, na klęczkach przeciskając się pomiędzy ludźmi, by sprawdzić, co z Harrym. Bo, tak wnioskowałam, to jego właśnie otaczali. Może go ściskali, bo wyszedł z tego cało. Może płakali ze szczęścia, a nie z rozpaczy. Musiałam to zobaczyć na własne oczy. Musiałam zobaczyć mojego syna całego i zdrowego. Bo przecież tak właśnie było. Musiało tak być.

      — Harry... — wychrypiałam, odpychając dosyć brutalnie Syriusza i w końcu docierając do samego centrum zbiegowiska. — Harry, czy...

      Zamarłam. Bliźniacy przytrzymywali wyrywającego się Jamesa, który zapewne bez ich pomocy już by się przewrócił. Jego oczy były pełne łez i widziałam, że z wycieńczenia za chwilę po prostu zemdleje, jednak dalej się szarpał, zupełnie nie zwracając uwagi na swój stan. Mer i Ginny pochylały się nad jakimś ciałem leżącym na środku pokoju. Ginny krzyczała, szarpiąc za jego ramiona, a Mer drżącymi dłońmi sprawdzała puls na przemian na nadgarstkach, a potem przy szyi. Szybko jednak przestałam się na nich skupiać, z przerażeniem wpatrując się w mojego syna, który leżał na dywanie bez życia.

      — Harry — jęknęłam, opadając obok Ginny i biorąc w dłonie jego twarz. Była zimna jak lód, jednak najbardziej przeraziło mnie to, że miał otwarte oczy. Były puste, kompletnie pozbawione wyrazu. Wyglądały tak, jakby uleciała z niego dusza, nie tylko ta należąca do Voldemorta, ale też jego własna. — Nie, nie, nie! Harry, Harry, błagam, wstań!

      — Lily... — Remus ostrożnie pociągnął mnie za ramię. — Już nic...

      — Puszczaj mnie! — krzyknęłam, kładąc głowę na piersi mojego jedynego syna. Nie usłyszałam bicia serca. — Ja... ja go zabiłam. Zabiłam go. Co... co ja najlepszego narobiłam?!

      — Lils. — Tym razem to Syriusz do mnie podszedł, pospiesznie ocierając łzy, które zastygły na jego policzkach. Próbował mnie odciągnąć, nieco mocniej, niż Remus, ale na niewiele mu się to zdało. — Nie... nie było innego wyjścia. Ty...

OraveritisOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz