75. Nie w porę

311 22 95
                                    

Meredith

      Cholerny pasek od torby. Cholerne drzewo, na które musiałam wpaść z całym impetem. Cholerna powódź, która z każdą kolejną chwilą coraz bardziej przekraczała moje fizyczne możliwości radzenia sobie z nią. Psychicznie starałam się odcinać, żeby przetrwać, ale moje mięśnie najzwyczajniej w świecie nie miały już siły, żeby walczyć. Kiedy poczułam, jak drobne gałązki boleśnie wbijają mi się w ciało, automatycznie chciałam krzyknąć z bólu. Oczywiście pod wodą z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk, ale pozbawiłam się tym sporej ilości powietrza, którego i tak zaczynało mi brakować.

      Zaczęłam się rozpaczliwie rozglądać, szukając czegoś, co pomogłoby mi się rozeznać w sytuacji. Gdy spojrzałam w górę, zdałam sobie sprawę, że naprawdę niewiele dzieli mnie od powierzchni. Czując niewyobrażalną ulgę, ostatkiem sił szarpnęłam się mocno, chcąc, by moja głowa jak najszybciej przebiła taflę burzliwej wody. To wtedy poczułam, że torba zaplątała się w drzewo. Ogarnęła mnie panika, ale starając się myśleć racjonalnie, z rozpaczą wyciągnęłam przed siebie ręce, chcąc się wyplątać. Z każdą sekundą moje płuca płonęły coraz większym ogniem. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Niewiele widziałam, bo woda była brudna i wzburzona, więc utrudniało mi to zadanie.

      Powoli zaczęło docierać do mnie, że to koniec, ale mimo to, nie zamierzałam się poddać. Chciałam walczyć dopóki jeszcze jakkolwiek rozumowałam. Kaleczyłam sobie palce o drobne gałęzie, szarpiąc pasek ze wszystkich sił. W tej samej chwili, w której zrobiło mi się czarno przed oczami, a szum wody w moich uszach zastąpił wszystko inne, udało mi się poluzować pasek na tyle, że w końcu puścił, a ja odbiłam się nogami od jednego z konarów. Kiedy w końcu zaczerpnęłam powietrza, przez chwilę miałam wrażenie, że dusi mnie ono jeszcze bardziej niż woda, spod której się wydostałam. Objęłam drzewo oburącz i pilnując, by znów nie zsunąć się pod powierzchnię, próbowałam wyrównać oddech.

      — Mer! — Usłyszałam nagle za plecami. Odwróciłam się tak szybko, że omal nie wpadłam z powrotem do wody.

      To Syriusz mnie wołał. Razem z pozostałymi dryfował na jakimś wielkim kawale drewna o nieregularnych kształtach.

      — Mer! — powtórzył tym samym przerażonym tonem, choć przecież już widział, że nic mi nie jest.

      — Wszystko okej! — odkrzyknęłam, wciąż rozpaczliwie próbując wyrównać oddech, co wcale nie było proste po zaciętej walce, którą stoczyłam z tym cholernym paskiem. Pożałowałam, że będąc w domu Boydów w ogóle zanurkowałam po tę torbę. Chciałam zabezpieczyć zarówno siebie, jak i moich bliskich, a wyszło na to, że omal się przez nią nie utopiłam.

      — Już po ciebie płyniemy! — zawołał James, pomagając sobie różdżką. Prowizoryczna tratwa ruszyła w moją stronę. Przez dłuższą chwilę przyglądałam się Rogaczowi z zaskoczeniem. Jeszcze kwadrans temu górna część jego twarzy wyglądała na poważnie poparzoną, a ja zastanawiałam się, od której strony mam się zabrać, żeby to wyleczyć. Teraz po poparzeniach nie został nawet ślad, a w dodatku patrzył na mnie normalnie.

      Wyglądało na to, że poradzili sobie beze mnie, a poparzenie nie było na tyle poważne, by wpłynąć na jego wzrok. Odetchnęłam z ulgą. Kiedy już byli przy mnie, Syriusz i Remus wyciągnęli ręce bym mogła się złapać i usiąść obok nich. Wszyscy, nie wyłączając z tego Boydów, wpatrywali się we mnie z napięciem. Zerknęłam na Regulusa, ale też tylko patrzył. Dziwnym, bardzo... dziwnym wzrokiem. Obejrzałam się za siebie, żeby upewnić się, czy faktycznie patrzą na mnie, czy na coś, co znajduje się za mną.

      Może chodziło o torbę wciąż zaplątaną w gałęzie?

      — A tak, prawie zapomniałam — mruknęłam i wychyliłam się, by już na powierzchni na spokojnie wyplątać pasek z upartego drzewa. Syriusz mocno złapał mnie za nadgarstek. Spojrzałam zaskoczona najpierw na jego dłoń, którą mnie trzymał, a później na jego twarz.

OraveritisOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz