Remus
Dawno tak bardzo nie zmarzłem. Ciężko mi było powiedzieć, czy to przez paraliżujący stres, czy bardziej przyziemne powody, takie jak kompletnie przemoczone ubrania i nieprzyjemny, chłodny powiew wiatru. Już nawet nie miałem siły myśleć, że mam dość. Wpatrywałem się po prostu przed siebie, starając się jakoś trzymać w jednym kawałku. Niby wypatrywałem jakiegoś końca tego bezkresnego "oceanu", ale niewiele widziałem. Nie umiałem się skupić. W mojej głowie wirowały obrazy z ostatniej godziny. Mieszały się razem ze strachem o Dorę i Teddy'ego. Wiedziałem już, że finał jest bliski. I że prawdopodobnie jedenasty sierpnia to nie jest żadna ostateczna data, bo po prostu do niej nie dożyjemy.
— James? — Usłyszałem nagle niepewny głos Syriusza. Błyskawicznie obejrzałem się bez ramię, bojąc się, że nieciekawy stan Rogacza jeszcze bardziej się pogorszył, ale to, co zobaczyłem dobiło mnie jeszcze bardziej.
Choć miał zamknięte oczy, a łzy, które z nich płynęły były prawdopodobnie skutkiem bólu, cała jego postawa krzyczała jedno. Bezradność. Zwątpienie. Kompletną... kapitulację. Nie zareagował na to, że Syriusz się do niego odezwał. Po prostu siedział bez ruchu z podkurczonymi nogami i luźno zwieszonymi ramionami. Siedział i drżał. Chciałem do niego podejść, ale nie mogłem zrobić nawet kroku. Powstrzymywało mnie to, że nie umiałem znaleźć dla niego słów otuchy, nie mogłem mu nawet obiecać, że to, co mu się stało, to nic poważnego, a my zaraz znajdziemy dla niego pomoc.
Kilka minut temu Boydowie jeszcze raz wysłali Patronusa z prośbą o pomoc. Nie rozumiałem, dlaczego nadal jej nie otrzymaliśmy. Bałem się nawet przypuszczać, że stało się coś tak bardzo złego, że nie tylko my potrzebujemy pomocy. Może Voldemort ich zdemaskował? Może Zakonu już nie było? Może jego członkowie właśnie ginęli, oddając życie za naszą sprawę? Za każdym razem, kiedy przypominałem sobie, że nie mam nawet różdżki, by się bronić, by im pomóc, czułem się jeszcze gorzej. Chyba po raz pierwszy w życiu byłem tak bardzo bezradny.
Tak bardzo przegrany, jak teraz.
— Mam dość — jęknęła nagle Nareena, która siedziała skulona i jak dotąd miarowo się kołysała, zapewne próbując uspokoić. Mogłem się na nią złościć za to, jak podeszła do wypadku Mer, ale nie miałem prawa jej nie współczuć po stracie domu rodzinnego i być może też rodziców. Do tego dochodziło też to, że Johnny nie miał niezbędnego mu leku. Nie byłem zbyt dobry, jeśli chodzi o wiedzę o chorobach, ale wiedziałem co nieco o skrzepach i ryzyku, jakie za sobą niosły.
Pilnie potrzebowaliśmy pomocy medycznej dla Mer, Jamesa i zabezpieczenia dla Johnny'ego, a nie mieliśmy nic. Nawet jakichkolwiek perspektyw.
— Wszyscy mamy — odpowiedział siostrze Daniel, nawet na nią nie patrząc. Razem z bratem wyglądali, jakby byli o krok od poddania się. Wątpiłem, czy kiedykolwiek przeżyli coś podobnego. My po wcześniejszych ekscesach podczas pełni byliśmy odrobinę zaprawieni, choć do tego, co nas spotkało, nie dało się w pełni przygotować. Oni musieli sobie z tym poradzić, nie wspominając o tym, że cały czas robili wszystko, co mogli, żeby nam pomóc.
— Tylko to masz mi do powiedzenia? — burknęła Nareena. Zdążyłem już zauważyć, że zamienianie bezsilności w złość i podłość przychodzi jej wyjątkowo łatwo. — Może...
— Zamknij się, Nareena, nie mam ochoty cię słuchać — warknął nagle Johnny, wkładając w swój głos tyle jadu, że siostra aż spojrzała na niego zaskoczona. — Nie jesteś osobą, która jest teraz w najgorszym położeniu, więc ucisz się i chociaż nie wykańczaj psychicznie wszystkich naokoło. W ostatnich dniach pokazałaś się od najgorszej strony. Nie znałem cię takiej i nie chciałem znać. Uspokój się już i skup na tym, żeby przeżyć, a nie tym, by napsuć nam jak najwięcej krwi. Nikomu nie pomagasz.
CZYTASZ
Oraveritis
FanfictionKontynuacja opowiadania znanego pod nazwą "Obliterati". "Ciągniecie za sobą konsekwencje, o jakich nie macie pojęcia". Życie osób wskrzeszonych przez Harry'ego Pottera wydawało się być sielanką, a James, Lily, Syriusz, Remus, Nimfadora i Fred szybko...