57. Splątane ścieżki

475 36 342
                                    

James

       Kiedy po raz czwarty wpadłem twarzą w zaspę, jęknąłem głośno, mając tego serdecznie dość. Wszyscy byliśmy przemoczeni i zziębnięci tak, że nasze dreszcze zaczęły zakrawać na padaczkę. Nie spodziewałem się, że teleportacja okaże się najtrudniejszą częścią całej naszej wyprawy. Wyrzucało nas w randomowe miejsca i jedyne, co byliśmy w stanie osiągnąć, to utwierdzanie się w przekonaniu, że wszędzie kurzy ten obrzydliwy śnieg. Wszędzie bez wyjątku. Zaczynałem mieć jakieś nikłe myśli, że może powinniśmy się wycofać, że powinniśmy odpuścić... Ale skoro nie mogliśmy przenieść się do Oxfordshire, kto nam da gwarancję, że będziemy w stanie wrócić tam, skąd wystartowaliśmy?

         — Co za... — warknął z wściekłością Syriusz, wypluwając śnieg i podnosząc się na kolana. — Mam dość. Nie wiem, co zrobimy, ale wydaje mi się, że teraz nawet do domu nie wrócimy.

         — Zauważyliście, że to nie chodzi tylko o to, że nie możemy trafić? — wydyszała Hermiona, ocierając mokrą twarz. — Nie dość, że lądujemy w randomowych miejscach, to jeszcze cały ten proces jest...

          — Agresywny? — podpowiedział jej Harry ponuro, otrzepując przód kurtki. — Nie pamiętam, kiedy ostatnio przewróciłem się tyle razy pod rząd. To upokarzające.

          — Co robimy? — zapytał Remus z niepokojem, biorąc się pod boki i rozglądając dookoła.

          Jedyne, co byliśmy w stanie dostrzec to jakieś pole i śnieg. Dużo śniegu. Odruchowo uniosłem rękę do klatki piersiowej, reflektując się w ostatniej chwili. Gdybym położył dłoń w okolicy serca, Lily z pewnością by spanikowała. Usilnie ignorowałem więc fakt, że coś w klacie usilnie mnie kłuło, mając głęboką nadzieję, że nie dojdzie to do na tyle alarmującego momentu, że będę musiał się przyznać, żeby nie dołożyć im problemów. Mój zawał na środku jakiegoś zamarzającego wygwizdowa był ostatnią rzeczą, której potrzebowali, a zgodnie z postanowieniem, które powziąłem zamierzałem być z nimi teraz piekielnie szczery. Jak nigdy.

         Jak nie ja.

         Nie wiedziałem do końca z czego to wynikało, ale może po prostu uczyłem się stawiać w ich sytuacji. Mozolnie, bo mozolnie, ale naprawdę starałem się nie myśleć w takich chwilach tylko o sobie i o swoim wstydzie, ale również o nich. Przecież wiedziałem, że gdybym zamienił się miejscami z Syriuszem i to on by chorował, każdy jego jęk, każdą jego szczerą odpowiedź na temat tego, jak się czuje, traktowałbym jak coś na wagę złota, bo wiedziałbym, że muszę pomóc. I myślałbym, jak mogę to zrobić. Momentami zastanawiało mnie, czy to moje nowe podejście nie brało się z tego, że za osiem tygodni i tak możemy skończyć jak szeroko pojęta nicość bez przyszłości. Chyba motywowało mnie to, że za wszelką cenę nie chciałem do tego dopuścić. A zgrywanie cwaniaka, który ma się świetnie, choć tak naprawdę są chwile, że ledwo żyje, nikomu nie pomogą. Chcąc załatwić swoją część zadania, musiałem być sprawny. Musiałem coś zmienić. I wyprawa do rodzinnego domu była moim jedynym pomysłem, którego skuteczności mogłem być pewien. O ile oczywiście znajdę to, czego szukam.

         Chciałem jeszcze kiedyś spełnić choć jedno ze swoich marzeń. Jednym, które od jakiegoś czasu miałem w głowie i którego pragnąłem najbardziej dotyczyło tego, by po prostu usiąść gdzieś na ciepłej trawie. Patrzeć na zachód słońca. Mieć bliskich obok siebie. Nic nie mówić, po prostu razem milczeć. I wiedzieć, że już jesteśmy bezpieczni.

         Że już jest dobrze.

          Potrząsnąłem głową, by pozbyć się tych wszystkich myśli, które zmieszały się w mojej głowie z dylematem, co teraz. Marzenie o ciepłych promieniach słońca znikającego za horyzontem bardzo gryzły się z dotkliwym zimnem, które odczuwałem.

OraveritisOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz