7. Sanctimonia vincet semper

999 53 235
                                    


Remus

Lipiec 1997     

     Starałem się nie okazywać, jak bardzo jestem podenerwowany obecną sytuacją, jednak moje trzęsące się dłonie uparcie próbujące utrzymać nóż i widelec jednoznacznie zdradzały, że wcale nie chciałem tutaj być. Poczułem na swoim kolanie stanowczy uścisk. Zerknąłem w bok. Dora zerkała na mnie kątem oka, uśmiechając się niepewnie i popijając wytrawne wino. Wiedziałem, że próbowała w ten sposób dodać mi otuchy i bardzo to doceniałem, choć i tak nie potrafiłem pozbyć się tych wszystkich czarnych myśli, które plątały mi się w głowie od zeszłego wieczoru, kiedy to ogłosiła mi, gdzie zamierza zabrać mnie następnego dnia. Odchrząknąłem cicho i odważyłem się spojrzeć na jej rodziców, którzy obserwowali mnie bardzo uważnie już od chwili, gdy przekroczyłem próg ich domu.

     Napotkawszy mój wzrok, Ted Tonks uśmiechnął się szeroko i podsunął mi butelkę, pytając wzrokiem, czy chciałbym napić się więcej. Odmówiłem. Jeszcze trochę i zapewne się upiję, a nie chciałem robić Dorze wstydu. Wystarczyło, że byłem bezrobotnym wilkołakiem starszym od niej o dwanaście lat. Ted polał więc sobie i małżonce, która od razu chwyciła za kieliszek i pociągnęła długi łyk. Chyba nie bez powodu bardziej obawiałem się jej, niż Tonksa. Od samego początku kolacji była dość milcząca, wymieniając ze mną jedynie krótkie zdania, czym znacznie różniła się  od męża. Ten był o wiele bardziej przyjaźnie do mnie nastawiony, a choć domyślałem się, że nie był zachwycony faktem, że jego córka zamierzała ułożyć sobie życie właśnie ze mną, nie dawał tego po sobie poznać, ochoczo nawiązując ze mną rozmowę na przeróżne tematy.

     — Trochę szkoda, że nie zaprosiliście nas na ślub — powiedział Ted, odchylając się na krześle, gdy już skończył jeść. — Zawsze wyobrażałem sobie, że odprowadzę córkę do ołtarza.

     — Żyjemy w trudnych czasach, tato — odparła Dora. — Poza tym była to bardzo spontaniczna decyzja i jeśli cię to ucieszy, to nie było na tym ślubie nikogo, poza nami, mistrzem ceremonii i jakimś przypadkowym świadkiem.

     — Mam nadzieję, że chociaż kupiliście mu jakąś flaszkę w podzięce — zachichotał.

     — Wypiliśmy za nasze zdrowie i za koniec wojny — mruknąłem, odkładając sztućce na talerz; zrobiłem to tak niezdarnie, że echo uderzenia metalu o porcelanę poniosło się echem po całym domu.

     — Tak czy inaczej cieszę się waszym szczęściem. Szkoda tylko, że przyszło wam poznać się w takich paskudnych czasach. To jednak tłumaczy cały ten pośpiech. Pewnie wiele osób teraz szykuje się do podjęcia tak poważnych kroków. Nie wiadomo, jak się życie potoczy.

     Spuścił wzrok, jakby zejście na tak ponury temat nie było przez niego do końca przemyślane. Niezręczną ciszę bardzo szybko przerwała Andromeda.

     — Zamieszkacie u siebie, Remusie?

     — Na chwilę obecną tak. Dom moich rodziców nie jest duży, ale w sam raz dla naszej dwójki.

     — Pełnie też będziecie tam spędzać?

     — Mamo!

     Poczułem, jak przebiega mnie dreszcz. Do tej pory nikt z Tonksów nie nawiązał do mojego futerkowego problemu, wiedziałem jednak, że to będzie tylko kwestia czasu, nim to nastąpi. Rodzice Dory z pewnością woleliby, żebym był nawet i trzydzieści lat starszy od niej, jeśli tylko nie byłbym wilkołakiem.

OraveritisOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz