66. Niech stanie się zadość

560 30 537
                                    

Remus

      Gdyby to zależało tylko ode mnie, nie wypuściłbym Teddy'ego z rąk już nigdy. Nie potrafiłem opisać tego, co przeżywałem przez ostatnie godziny, czekając i zastanawiając się, czy mój syn w ogóle jeszcze żyje. Kiedy było już po wszystkim, nawet nie byłem w stanie odtworzyć tego bólu w swojej głowie. Był najgorszym, co dotychczas mi się przydarzyło i wcale nie wyolbrzymiałem. Jako ojciec jeszcze nie posmakowałem aż tak ogromnego strachu o dziecko, jak ten dzisiejszy i już nigdy nie chciałem być na taki narażony. Byłem w stanie sto raz pod rząd poddać się takim torturom jak kawał żelastwa w gardle i tygodnie milczenia, niż jeszcze raz myśleć, że Teddy'emu coś się stało. I że być może, nawet jeśli ze zdrowego rozsądku, sam się do tego przyczyniłem.

      Jeszcze zanim Syriusz udał się do Hogwartu, atmosfera, jaka zapanowała była pozornie sielankowa. Wszyscy się cieszyli, wzdychali z ulgą i rozmawiali. Shailene przechodziła z rąk do rąk, w przeciwieństwie do Teddy'ego, który uwiesił się na Jamesie i nie chciał go puścić. Nawet się o to nie złościłem, ostatecznie nas też przywitał, zanim dorwał się do swojego ulubionego wujka. Syriusza zdecydowanie wolał pod postacią psa, chyba był wtedy ciekawszym kompanem do wspólnych zabaw. Dora nie odrywała wzroku od naszego dziecka, a ja z kolei, co jakiś czas zerkałem na nią.

         Ostatnie godziny powinniśmy przeżyć wspólnie. Bać się razem, płakać razem, a później cieszyć ramię w ramię. Natomiast nie padło między nami ani jedno słowo. Ani jeden gest, ani jedno wspólne spojrzenie. Wiedziałem dlaczego. Byłbym głupcem, gdybym się tego nie domyślił, mimo to, odpychałem od siebie nasz problem. Problem, który coraz bardziej rósł do rangi tych nie do rozwiązania. Pewnie znowu powinienem uderzyć się w pierś, znowu przeprosić i obiecać poprawę, ale nie zamierzałem. Nie miałem powodu. Wszystko, co miałem naprawić, już naprawiłem albo przynajmniej cały czas starałem się to zrobić. Mimo to Dora była gotowa obwinić mnie za to, co się stało, jeśli Teddy by do nas nie wrócił. Wiedziałem to. Dlatego teraz trzymała się ode mnie z daleka, dlatego prawdopodobnie przypominała sobie wszystkie powody, dla których nie tak dawno nie potrafiliśmy się dogadać. Ja też miałem tylko jedną cierpliwość, też potrafiłem być sfrustrowany. I byłem. Nie zamierzałem jednak robić scen przy wszystkich, poza tym perspektywa kolejnej rozmowy na ten temat przyprawiała mnie o mdłości. Wtedy pozornie doszliśmy do porozumienia, lecz ten stan długo się nie utrzymał. Cały czas było między nami dziwnie. Wolałem więc nie wyobrażać sobie, jak będzie teraz.

        — Ile dajemy mu czasu? — zapytał James, zerkając na zegarek na nadgarstku.

        — A ile już minęło? — mruknąłem, zastanawiając się czym tutaj podebrać Teddy'ego, żeby zechciał przenieść się na moje kolana.

         — Czterdzieści minut — odparł Rogacz, łowiąc mój wzrok i uśmiechając się przepraszająco. — Jakby co, to nie uskuteczniam świadomej kradzieży dziecka, zostałem zaadoptowany.

         — Wiem — prychnąłem, opierając się wygodniej o oparcie kanapy i wodząc wzrokiem za każdym ruchem swojego synka. Pomachał do mnie wesoło, mówiąc pod nosem coś po swojemu, a ja szeroko się do niego uśmiechnąłem. — Tylko dlatego wciąż go trzymasz. To może tak jeszcze dwadzieścia minut? Godzina chyba im starczy na... powiedzenie sobie tego i owego.

          — Też tak myślę — stwierdziła spokojnie Lily. — Powinnam szykować im teraz miejsce do spania, ale jakoś... nie mam siły się ruszyć.

        — Wiem, co czujesz — westchnęła Linnet. Teraz ona tuliła do siebie Shailene, więc miała na twarzy rozanielony uśmiech. — Mam wrażenie, że upadnę po pierwszej próbie podniesienia się. To oczekiwanie było straszne. Gorsze niż jakakolwiek walka.

OraveritisOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz