49. Ironia losu

509 37 282
                                    

James

       Otępienie. To było pierwsze, co poczułem, kiedy Syriusz i Mer wpadli do domu, krzycząc, że mamy uciekać. Oboje byli poturbowani i wyglądali na przerażonych, a w mojej głowie kołatało się tylko jedno słowo - kto? Kto nas zdradził? Kto świadomie skazał nas na zagładę? Kto znowu okazał się nie być godny mojego zaufania? Kto znowu mi udowodnił, że się pomyliłem i nie byłem w stanie ochronić własnej rodziny? Zanim którekolwiek z tych pytań wydostało się z moich ust, w całym domu się zakotłowało. Pojawili się znikąd, miałem wrażenie, że są wszędzie. Nawet dobrze nie zdążyłem drgnąć, a już czułem piekący ból twarzy poparzonej gorącą herbatą i pokaleczonej odłamkami szkła. W ostatniej chwili zdołałem zamknąć oczy, ale pod wpływem tylu bodźców naraz i tak straciłem równowagę, wpadając za szafkę stojącą z boku schodów. Dało mi to kilka chwil w gratisie na rozejrzenie się i rozeznanie w koszmarze, w którym się znaleźliśmy.

        Krzyki moich bliskich zlały się w jeden, okropny wrzask razem z głosami śmierciożerców i świstem zaklęć. Ignorując ból i szok, w który wpadłem, dostrzegłem Syriusza, który na oślep pędził na górę, nawet nie patrząc na to, czy jest bezpieczny. Wiedziałem, że biegnie po Shailene i coś mocno ścisnęło mnie za gardło. Nie potrafiłem przypomnieć sobie, kto z nią teraz jest, kto miał jej pilnować na czas jego nieobecności, ale zanim zdążyłem cokolwiek postanowić czy choćby spróbować się podnieść, ktoś z impetem wpadł na Łapę.

        Wszystko trwało może kilka sekund, ale Regulus zdążył uchwycić zszokowane spojrzenie Bellatriks, która zamarła z różdżką wycelowaną w bliżej nieokreślonym kierunku. Miałem wrażenie, że młodszy Black deportuje się stąd ot tak, jak stał, bo na jego twarzy malowało się czyste przerażenie. W tle usłyszałem już kilka innych charakterystycznych dźwięków zwiastujących, że ktoś właśnie to zrobił, ale nie potrafiłem powiedzieć kto. Na ułamek sekundy odwróciłem wzrok od Regulusa, bo rozpaczliwy wrzask Dory dosłownie wżarł mi się w mózg, a kiedy znowu na niego spojrzałem, w jego oczach malowała się jakaś decyzja. Mocno złapał Syriusza za nadgarstek, w tej samej chwili dostrzegłszy, że go obserwuję. Zrobił przepraszającą minę i obrócił się dookoła, ciągnąc Łapę za sobą. Z mojego gardła wydarł się zduszony krzyk, bo w tej samej chwili Syriusz szarpnął się w drugą stronę, chcąc mu się wyrwać. Na podłogę chlusnęła kałuża krwi, Regulus głośno zaklął, ale po krótkiej chwili obaj zniknęli.

         Nie mogąc otrząsnąć się po tym, czego byłem świadkiem, przejęty obezwładniającą myślą, że Syriusz właśnie rozszczepił się tak bardzo, jak jeszcze nikt w mojej obecności, w końcu się podniosłem. Dotarło do mnie, że odkąd upadłem i cały ten koszmar się zaczął, minęło dopiero jakieś pół minuty. Niecierpliwie obtarłem twarz rękawem, bo dopiero teraz uświadomiłem sobie, że krew ze skaleczonego łuku brwiowego zalewa mi prawe oko. Sięgnąłem do kieszeni po różdżkę.

        Nie tym razem. Nie ze mną te numery. Już raz poczułem się zbyt pewnie we własnym domu i zostałem sprzątnięty bez żadnej szansy na obronę. Teraz już nie rozstawałem się z różdżką. Nigdy. Zawsze miałem ją przy sobie.

         Nie wiedziałem dokąd mam biec, kogo najpierw ratować, komu pomagać i co ze sobą zrobić, nie wiedziałem nawet czy ktoś już nie stracił życia. W pierwszym odruchu ruszyłem do salonu, bo to stamtąd słyszałem ten przerażony, załamany głos Dory, która krzyczała imię swojego syna. Bałem się nawet myśleć, skąd brała się rozpacz w jej głosie.

         Do pozostałych domowników już chyba dotarło, że wzięci z zaskoczenia, rozegramy tutaj ostateczną bitwę o nasze być albo nie być. Wszyscy zaczęli wybiegać z różnych pomieszczeń. Podobnie jak ja wiedzieli, że albo uciekniemy, albo będzie po nas i wszyscy zginiemy, w najlepszym wypadku najpierw wezmą nas do niewoli, co i tak sprowadzało się do jednego - nie zdołamy posprzątać tego bałaganu. Starałem się wyłączyć myślenie, odciąć emocje, bo gdybym w pełni pozwolił, by tragizm całej sytuacji do mnie dotarł, nie ruszyłbym się nawet na krok. W holu zawrzało. Między śmierciożercami migali mi domownicy. Najpierw dostrzegłem Rona, gdzie indziej mignęła mi Linnet. Automatycznie, jak robot, starałem się odgradzać zaklęciami od atakujących mnie zwyrodnialców, nie wiedząc, czy mam biec do salonu, czy próbować dostać się na piętro do Shailene. W efekcie miotałem się raz w jedną, raz w drugą, próbują przeżyć i pozbyć się chociaż części nieproszonych gości. Nasza przyszłość rysowała mi się w dość... wyblakłych barwach. Może już wkrótce miały zniknąć całkowicie.

OraveritisOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz