Słońce było wielką, białą kulą, zsyłającą na moją głowę przerażający żar. Chodnik zdawał uginać się pod ciężarem moich stóp, a powietrze drżało nad rozgrzanym asfaltem. Stawiane przeze mnie kroki nie należały do mnie. Ktoś inny zmuszał mnie do gnania chodnikiem, nakazując mojemu sercu łomotać w piersi, a płucom zaczerpywać palącego tlenu. Po twarzy płynął mi pot, a ubranie lepiło się do ciała.
Wszyscy widzieli, jak Roger torturuje mnie w piwnicy. Wszyscy na pamięć znali moje krzyki i żałosne błagania. Widzieli moją twarz i wymagający jedynie współczucia ból. Miranda za to się nim napawała. W jej oczach lśniło zwycięstwo. Rozkosz spowodowana moim cierpieniem. Moją sromotną porażką.
Nie byłam Królewską Uległą. Nie miałam w sobie nawet tyle odwagi, by się z tym zmierzyć. By rozmawiać z Mirandą. By przyznać jej, że wygrała. By ustąpić z honorem.
Byłam przerażonym, odrażającym tchórzem, który trząsł się przez kilka przypadkowych obelg. Nie byłam już tą samą osobą, która przyrzekła więcej nie uciekać. Stałam się pospolitą, słabą Uległą. Uległą pozbawioną Dominata. Uległą kochającą człowieka, z którym rozdzielić chciał nas cały świat. Uległą która jedyne co mogła zrobić to biec przed siebie i się nie zatrzymywać.
Wpadłam na niewidzialną zaporę. Moim ciałem szarpnęło, a ja miałam wrażenie, że ktoś złapał mnie za plecak, zmuszając do zatrzymania. Zachwiałam się i wywróciłam na chodnik, uderzając dłońmi o nierówną kostkę. Moje palce otarły się o bruk, a skóra zdarła zostawiając czerwone smugi na rękach i kolanach.
Syknęłam. Uniosłam zamroczony wzrok, pojmując, że wcale nikt mnie nie złapał. To mój plecak zahaczył o w wystający z ulicznej latarnii pręt. Gładki materiał przedarł się, a cała zawartość torby, rozsypała na chodniku.
-Wszystko w porządku?
Głos był dziwnie znajomy. Całkiem, jak znajome było całe otoczenie. Rozpoznałam kawałek ulicy i rządek identycznych białych domków. Rozpoznałam niewysoki pomalowany turkusową farbą płotek i rosnące przy nim lilie oraz słoneczniki.
Zagryzłam wargę, czując jak moje płuca płoną. Oddech nawet na chwilę nie chciał się uspokoić, a rozpędzone serce szaleńczo pompowało krew. Moje policzki odbijały światło jak para małych luster, a ja nie wiedziałam już nawet czy są one mokre od łez czy potu.
-Nic ci się nie stało? - starszy Uległy pochylił się nade mną, mrużąc jasne, mętne oczy.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Wbiłam spojrzenie w pokrytą zmarszczkami twarz. Schowane w cieniu kapelusza oblicze wyglądało na zaniepokojone. Nowo poznany Uległy pochylił się nade mną, stukając przy tym cicho. Wysokie czoło zmarszczyło się gwałtownie, zdradzając problem z wykonaniem szybkiego ruchu przez mężczyznę.
Uległy nie zawracał uwagi na swoje lata i zniszczone kości. Przyklęknął na chodniku tuż obok mnie, zaczynając podnosić rozsiane wokół podręczniki.
-Każdy się czasem może wywrócić - szepnął, unosząc pocieszająco kącik ust. - Cała sztuka potem wstać.
Pokręciłam ostro głową, rozpaczliwie walcząc ze szlochem.
-Widzieli - wydusiłam, przełykając nowe łzy. - Wszyscy widzieli...
Drobna dłoń splotła się z moją. Szczupłe palce mężczyzny były pomarszczone i pełne brązowych przebarwień. Mimo to od razu widać było, że należały do Uległego. Do kogoś małego, szczupłego i delikatnego.
-Kiedy ktoś mówi wszyscy, zazwyczaj ma na myśli jedną osobę...
Delikatnie pogłaskał wierzch mojej dłoni. Był to gest pełen ciepła i troski. Mężczyzna starał się mnie uspokoić. Nie mógł jednak wiedzieć, że mu się to nie uda. Jedynie jedna osoba na świece, potrafiła tego dokonać jednym spojrzeniem.