Zrozumiałam, dlaczego Manewry nie były miejscem dla Uległych. Wszystko co działo się dokoła mnie, wszystko co mogłam zaobserwować na ekranach lub wyłapać ze skąpej wymiany zdań monarchy z dowódcą oddziału, było po prostu niezrozumiałe.
Siedziałam sztywno na krześle, z zafascynowaniem przyglądając się skupionemu na grze Dominatowi. Ciemne włosy opadły mu na czoło, a orzechowe oczy lśniły w niebezpieczny, a zarazem zdeterminowany sposób. Mężczyzna opierał się o stół, który służył mu nie jako podpora, co raczej jedyna droga ujścia emocji. Mimo, że jego palce od czasu do czasu, zastanawiająco uderzały w blat, nie sprawiał on wrażenia zdenerwowanego samym zadaniem. Sprawnie przechodził drużyną z jednego pomieszczenia do drugiego. Bez problemu zdobywał piętro za piętrem, pokonując wroga za wrogiem.
W tym momencie nie był już tylko Dominatem. Nie był nawet królem. Był dowódcą. Śmiertelnie niebezpiecznym strategiem. A ja w pełni zaczęłam rozumieć obawy Ligi Dwunastu. Kogoś takiego nie chciało się mieć za nieprzyjaciela.
Monarcha zastygł nagle, a na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
-Dobra robota, Jules - rzucił do prawie niewidocznej w uchu, słuchawki.
Wygraliśmy. Znowu - zeskoczyłam z krzesła, prostując zasiedziałe nogi i skamieniałe z napięcia mięśnie. Nie miałam pojęcia, jak monarcha może nie przejmować się Manewrami, gdy ja pomimo całego ich nie zrozumienia, kuliłam się, jak czekający na zwycięski gol kibic.
-Czy to już koniec? - spytałam zachowując dziwny odstęp.
-Prawie - odpowiedział, nie odwracając się. - Przed nami finał.
Wstrzymałam powietrze. Odruchowo popatrzyłam na migające na ekranie pozycje innych państw. Doskonale wiedziałam, kogo z trzech władców od początku oczekiwano w finiszu. Moskania, Królestwo Trzech Narodów i Alberstria, były państwami, na które najprawdopodobniej szły wszelkie zakłady.
Król Moskanii przegrała jednak. Jej ostatnie stracie z Ezemurdem przyniosło jej porażkę. Jednak tym samym zadało mężczyźnie poważne straty.
-On jest dobry - zauważyłam.
-Poprawił się - przyznał mężczyzna. Odwrócił się, a na przez jego twarz przemknął lekki uśmiech. - Jednak nie jest tak dobry jak ja.
Przewróciłam oczami, starając się ukryć rumieńce. Nie zamierzałam pokazywać Dominatowi, że jego arogancja ożywia w moim brzuchu stado motyli.
-Czy to przypadkiem nie zasługa twojego zespołu, Wasza Wysokość? - szepnęłam wydymając zadziornie wargi. - W końcu to oni są w tej wieży, a ty...
Nie dokończyłam. Nie tylko z powodu wysoko uniesionej brwi i wymownemu wyrazowi twarzy władcy. Przede wszystkim dlatego, że jego ramiona zacisnęły się wokół moich.
W namiocie było ciepło. Klimatyzacja sprawdzała się słabo w wykonanych z materiału ścianach. Powietrze w jego środku było więc duszące, gęste i wypełnione zapachem drzewa sandałowego. Upał sprawił, że cera monarchy zaczerwieniła się delikatnie na krańcach kości jarzmowych. Mundur szczelnie zasłaniał jego ciało, mimo tego czułam, jak Dominat klei się od potu. Zrozumiałam, że to nie byłą zwykła gra. Tym razem to nie był niewinny pojedynek i zabawa z innymi władcami. To była walka.
-Przepraszam - wykrztusiłam szybko, czując, jak zasycha mi w gardle.
Palce mężczyzny przesunęły po mojej odsłoniętej skórze. Jego ruchy były delikatne, nie zdradzały choćby cienia złości, czy urażenia.
-Lubię kiedy mnie przepraszasz - szepnął uśmiechając się zwycięsko. - Szczególnie, kiedy się tak przy tym rumienisz.
Moje policzki zapiekły. Wiedziałam, że jakkolwiek bardzo są czerwone słowa mężczyzny sprawiły jedynie, że nabrały o wiele intensywniejszej barwy.