Brak snów był luksusem. Gdy otworzyłam oczy i zdałam sobie sprawę, że tym razem zamiast przerażających obrazów, widziałam tylko ciemność, poczułam ulgę. Ulgę, która jednak od razu zniknęła.
Powitał mnie biały, naszpikowany pojedynczymi świetlówkami sufit. Usłyszałam dobiegające z oddali odgłosy. Szum ludzi, mieszał się miarowymi odgłosami, monitorujących życie maszyn. Mój nos uderzył znajomy zapach środków czystości i cierpienia. Czułam go zdecydowanie zbyt często, by nie rozpoznać miejsca, w którym się znalałam.
Przekręciłam głowę, rozglądając po szpitalnej sali. Była pusta. Diody na stojącym przy łóżku sprzęcie migały, a klimatyzacja szumiała cicho. Jasne ściany zdawały się wypalać w moim mózgu wielką dziurę. Pozbawioną wspomnień dziurę, której nie potrafiłam załatać żadną myślą.
Impreza! Monarcha! Dziecko...
Usiadłam gwałtownie, czując jak moje otumanione lekami ciało, opiera się moim rozkazom. Biała pościel upadła na szare płytki, a ja przesunęłam wzrokiem po własnym ciele. Po mundurku nie zostało nawet śladu. Miałam na sobie różową, szpitalną koszulę, która widziała na moich chudych kończynach, jak bezkształtny worek.
Odruchowo dotknęłam brzucha, którego straszny ból minął. Nie czułam już ucisku i skurczy. Nie czułam nic.
Nie, nie, nie - pomyślałam, czując jak rośnie we mnie przerażenie. - Nie mogłam...ja nie mogłam...
Z rozpaczliwą determinacją, odetchnęłam się od niewygodnego materaca. Niczym pozbawiony władzy nad ciałem robak, zaczęłam sunąć w stronę nóg łóżka. Moją czaszkę wypełniło pulsowanie, a żołądek ścinał się gwałtownie. Było mi niedobrze, a świat rozmywał się. Leki mieszały się z strachem i słabieniem, sprawiając, że wszystko wydawało się dalekie i nierealne.
Dopadłam do końca posłania, drżącymi dłońmi sięgając po kartę pacjenta. Wypełniona bazgraniami kartka była całkowicie pozbawiona informacji. Spróbowałam przebrnąć przez lekarskie pismo, jednak wśród niezrozumiałych szlaczków, udało mi się odczytać jedynie dwa słowa: Bailen i poronienie.
Upuściłam kartę, słysząc jak jej twarda oprawa uderza o podłogę. Otumanione lekami zmysły zadziałały. Miałam wrażenie, jakby uderzyła mnie wielka fala lodowatej, trzeźwiącej wody.
Straciłam dziecko. Dziecko monarchy. Przyszłego dziedzica.
Straciłam jedyny powód, dla którego Dominat do mnie wrócił. Jedyną rzecz, dzięki której mogłam znowu go dotknąć.
Straciłam przyszłego następcę tronu. Zawiodłam w jedynym zadaniu, do którego byli stworzeni Ulegli.
Podniosłam się. Moje bose stopy zetknęły się z zimną posadzką, lecz ja nic nie poczułam. Ruszyłam przed siebie, czując jak moje ciało chwieje się. Każdy mój krok był niestabilny i zajmował wieczność. Szłam, jakbym brodziła w wciągającym mnie bagnie, a oderwanie nogi od podłogi kosztowało całe pokłady mojej energii.
Dopadłam do drzwi. Niemal po omacku odnalazłam klamkę, starając się ją nacisnąć. Mój oddech był jednak płytki, a ciało drżało. Z trudem zmuszałam się do wzięcia kolejnego oddechu. Do opanowania własnego organizmu i ślizgających na klamce palców.
Drzwi drgnęły. Nie jednak za moją zasługą. Cofnęłam się gwałtownie, obserwując jak coś mignęło przed moimi oczami. Z trudem zachowałam równowagę, po chwili zdając sobie sprawę, że zapach choroby i detergentów zastępuje woń drzewa sandałowego i goździków.
Moje spojrzenie napotkało parę orzechowych tęczówek. Monarcha był sam. Miał na sobie ten samo ubranie co na imprezie. Na jasnej koszuli widniały plamy krwi. Mojej krwi.