75. Azyl Andromedy Tonks

7.7K 556 217
                                    

Kobieta poprowadziła gości przez skromnie urządzony hol. Portrety nie poruszały się, co wskazywało na to, że dom należy bądź należał do mugoli. W powietrzu unosił się przyjemny zapach ciasteczek cynamonowych, ale nie dało się wyczuć magii. Jedynie jej drobna część gdzieś kręciła się po domu. Dopiero salon sprawił, że Alice otworzyła szerzej usta. W pokoju przebywało kilkanaście osób siedzących na kanapie, na podłodze przy kominku, okrywając się ciepłymi kocami.

- Plaga, która nas dosięgła sprawiła, że wielu z nas straciło rodziny, najbliższych i domy. To miejsce stało się naszym azylem, póki nas nie znajdą - rzekła kobieta, zmierzając prawdopodobnie do kuchni.

Alice ruszyła w ślad za nią, czując się nieswojo, kiedy większość spojrzeń spoczęła na niej. Tak jak sądziła, bladożółty pokój okazał się być kuchnią. Na palniku gazowym coś się gotowało.

- Połóż ją tutaj - nakazała kobieta, wskazując podbródkiem na dębowy stół.

Wykonała polecenie.

- Skąd wziął się pomysł stworzenia azylu?

- Przed Śmierciożercami nie da się uciec, prędzej czy później i tak dopadną każdego... - Westchnęła, odkorkowując małą butelkę do dezynfekcji rany. - Przytrzymaj ją mocniej, bo może zapiec.

Dłonie dziewczyny zacisnęły się na barkach skrzata, który zaczął rzucać się w konwulsjach z powodu silnego pieczenie w ranie. Biała piana spływała po bladej skórze zmieszana z krwią istoty. Prządka krzyczała i wołała swoje siostry, co zmusiło Alice do odwrócenia wzroku. Ona też tak kiedyś krzyczała... Gdy została sama w rezydencji pośród trupów.

Krzyczała imiona sióstr, nie rozumiejąc do czego niedawno doszło. Wołała rodziców, ale odpowiedziała jej głucha cisza. Dopiero gdy zjawił się Zakon zrozumiała, że była w piekle.

- Inicjatorką azylu nie byłam ja - kontynuowała, owijając ramię czystym bandażem. - A kobieta, która straciła męża i jedynie, co jej pozostało to córka. Dajmy jej odpocząć, chodźmy do salonu. - Alice skinęła głową. - Niedługo powinna wrócić.

W salonie panował przyjemny gwar, przypominający ten z Wielkiej Sali podczas posiłków. Ludzie tutaj zgromadzeni; starzy i młodzi, nawet dzieci, wydawali się być odprężeni, jakby naprawdę wierzyli, że nic im już nie grozi. Chociaż kobieta sama mówiła, że prędzej czy później Śmierciożercy ich dopadną.

A jednak żyli.

Niektórzy nerwowo zerkali w jej stronę, obawiając się, że to ona będzie powodem ich zguby. Mylili się. Była taka sama jak oni - uciekała przed śmiercią i nieszczęściem. Czuli względne bezpieczeństwo.

Alice usiadła obok kobiety na kanapie. Nie odważyła się poczęstować ciepłym ciasteczkiem, chociaż dało się dość głośno słyszeć, jak kiszki jej marsza grają. Dawno nie miała nic w ustach, zwłaszcza czegoś, czego nie zwróciłaby po kilku minutach.

- Pewnie jesteś zmęczona... może zechcesz zdrzemnąć się na piętrze?

- Byłaby bardzo... wdzięczna - na podkreślenie swoich słów, ziewnęła przeciągle.

Wstała i udała się znów za kobietą po schodach na piętro. Dopiero w małej sypialni została sama. Miała zostać obudzona, gdy właścicielka wróci do domu, aby z nią porozmawiać. Zdjęła buty i płaszcz, który niegdyś należał do Draco i położyła się na wygodnym łóżku. Jej ciało zaprotestowało, nie przyzwyczajone do miękkiego materaca i pachnącej pościeli. Ostatnimi tygodniami nocowała na wilgotnej ziemi, często we własnych wymiocinach i szczynach.

Mimo to sen miała niespokojny. Ciągle się obawiała, że dorwą ją we śnie, gdy będzie się tego najmniej spodziewać. Nikt nie szeptał do niej w podświadomości... a to oznaczało, że rzeczywiście Gellert Grindelwald odszedł na zawsze, zaznając upragnionego spokoju.

Avada Kedavra ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz