Rozdział 74

594 35 17
                                    

Minął dokładnie rok od tamtych wydarzeń, które na zawsze zmieniły moje życie. 365 dni nieustannej męki. 365 dni bez niego przy boku. Nie wiem kiedy te dni tak naprawdę przeleciały, bo przez te wszystkie tygodnie nie żyłem. Wraz z odejściem Aleca skończyło się też moje życie, bo to on sprawiał że żyje, a teraz gdy go nie było, umarłem.

Moje ciało nadal było obecne, ale myślami i duszą byłem gdzieś zupełnie indziej. Starałem się przyswoić to, że jego już nie ma i nigdy nie wróci, nie po tym co się stało. Nie pomyliłem się, bo nie wrócił. Każdego dnia, przez 365 dni patrzyłem przez okno o tej samej godzinie, mając nadzieję, że może któregoś razu go zobaczę, ale tak się nie stało. Jego już po prostu nie było, zniknął.

Gdy Naomi przekroczyła próg mojego domu w tamtą noc i opowiedziała o tym co się wydarzyło, nie mogłem w to uwierzyć. Sam kazałem mu odejść, ale nie w taki sposób. Nie chciałem aby umarł. Był ojcem naszych dzieci, które gdy dorosną, będą go potrzebować, a teraz... Teraz już nawet to się nie liczyło.

Udaliśmy się na miejsce wypadku dość szybko. Dziewczyna pokazała mi strzępki domu, który jeszcze stał godzinę temu i do którego wbiegł Alec. Ponoć wszedł tam zaraz po tym, jak usłyszał krzyki z płonącego budynku, a po chwili ten wybuchł. Strażacy którzy byli już na miejscu, mówili, że nie było ofiar, ale ja nie mogłem w to uwierzyć, bo skoro nie było tam ofiar, to gdzie był mój Alec? Gdzie był skoro rzekomo nie było go w tym budynku?

Analizowałem to przez kilka kolejnych miesięcy, dopóki nie zdałem sobie sprawy z tego, że on tak po prostu odszedł, zostawiając mnie i perełki samych. Nie powiem, że zachował się samolubnie, bo wcale tak nie było. Odszedł, bo ja mu kazałem. Zrobił tylko to, o co go prosiłem.

Czy żałowałem? Tak. Każdego dnia prosiłem Boga aby zesłał mi go znowu, ale nigdy nic takiego się nie stało, bo Alec odszedł. Był teraz z dala ode mnie. Nie odbierał telefonów, zmienił całkowicie swoją tożsamość i nie kontaktował się z nikim. Isabelle niejednokrotnie dzwoniła do mnie, aby zapytać czy coś wiadomo, ale zawsze odpowiadałem, że nic nie wiem. Po jakimś czasie przestałem po prostu odbierać, bo nie miałem na to siły. Zamknąłem się na wszystko i wszystkich i dałem pochłonąć się studiom w całości.

Tydzień po jego zniknięciu odwiedzili mnie rodzice, którzy chcieli mnie jakoś wesprzeć i robili co mogli aby mi pomóc, ale na niewiele się to zdało, bo po jakimś czasie musieli wracać do siebie, a ja znowu zostałem sam z perełkami, którymi nie wiedziałem jak się zająć. Każdy dzień bez wyjątku był dla mnie męką. Dzieci płakały każdego dnia rozrywając mi głowę. Nie mogłem pozbierać myśli, a swoją frustrację, najczęściej wylewałem na niczego winne perełki, które później przepraszałem. Byłem beznadziejnym ojcem i człowiekiem, przynajmniej tak wtedy myślałem.

Chodziłem na uczelnie niemal codziennie, gdzie mogłem się wyżyć, co bardzo mi pomagało, bo gdy wracałem do dzieci, byłem spokojny i opanowany. Przez ten czas musiałem wynająć nianię, która się nimi zajmie na czas mojej nieobecności. Była nią jakaś starsza kobieta, która miała rękę do zajmowania się dziećmi. Największą jednak radość sprawiało mi to, że gdy wracałem z uczelni, perełki słyszały jak wchodzę, przez co zawsze szybko znajdowały się w korytarzu i raczkowały w moja stronę całe uradowane. To zawsze poprawiało mi humor, bo wiedziałem jak one bardzo mnie kochają.

Kochałem je najbardziej na świecie i gdyby nie one, już dawno bym zrezygnował ze wszystkiego. Lucy i Nate byli jednak moimi oczkami w głowie, które w najgorszych dniach potrafiły poprawić mi humor. Przecież z każdym dniem rosły i były bardziej rozumne, a na mój widok zawsze się uśmiechały, nawet po drzemce kiedy były zdenerwowane. Każdego dnia mówiłem im też o Alecu, choć one najpewniej nie wiedziały co chce im przekazać. Mówiłem, że je kocha bez względu na to gdzie teraz się znajduje. Tak naprawdę nie miałem pewności czy on nadal żyje.

I Promise You For a Ten Fingers/ MalecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz