5. Sobotnie kontemplacje.

345 34 94
                                    


Kolejne dni upłynęły bez większych emocjonalnych skrajności. Gosia codziennie rano wstawała do pracy i wracała późnym popołudniem. Owszem, była zmęczona po tych dziewięciu godzinach na stoisku, ale zaczynała łapać się na tym, że wolała być zmęczoną tam, niż w domu, bowiem ten drugi rodzaj wiązał się z intensywnym wypaleniem psychicznym. Tomek wciąż utrzymywał, że aktywnie szukał pracy, ale dziewczyna nie zarejestrowała nawet najmniejszego efektu. I rozumiała, że znalezienie zatrudnienia nie było proste, jednak Tomasz miał... według niej za wysokie wymagania. A to za niskie zarobki, a to za daleko... takie tłumaczenia mogła od niego usłyszeć, gdy któregoś wieczoru chciała mu pomóc i sama zaczęła przeglądać oferty.

Była zmęczona. Zmęczona nim.

Dlatego miłą odskocznią był dla niej Adrian i jej miejsce pracy. Co prawda blondyn zazwyczaj przyjeżdżał tylko na chwilę, by skontrolować stan towaru, ale i wtedy na ustach dziewczyny rozciągał się szczery uśmiech. Nic zaawansowanego, nic poważnego. Ot przyjemność znalezienia się w pobliżu mężczyzny, który dla odmiany był bardziej odpowiedzialny od czterolatka.

Miała wrażenie, że znalazła się w impasie, gdzie żadna droga nie należała do odpowiednich. Odgradzała się jak tylko mogła najsilniej przed głębszą analizą swojej sytuacji i uczuć. Nie brała nawet pod uwagę, że mogłaby w sposób diametralny zmienić swoje życie. Porzucić to, które miała teraz, u boku Tomasza, na rzecz... niewiadomego. Wysupływała więc z szarawej rzeczywistości te pozytywne promyczki w zachowaniu jej chłopaka. Jak choćby jednorazowe posprzątanie całego mieszkania, czy zrobienie obiadu. Traktowała to jak coś specjalnego, a nie jak coś, co być może powinno być całkiem naturalne w ich obecnym podziale obowiązków.

Wszystkie te odczucia skutkowały tym, że uśmiechała się, widząc granatowego Citroena należącego do Adriana. Któregoś dnia została nawet pochwalona, że coraz lepiej sobie radzi i ma bardzo dobre wyniki sprzedażowe. Czuła się dumna, mimo że było to tylko stoisko z truskawkami.

Nadeszła sobota. Słoneczna sobota z bezchmurnym niebem i gorącym powietrzem, które wręcz wpijało się w skórę, tworząc na jej powierzchni kropelki potu. Pierwszy raz do pracy założyła sandałki i krótkie spodenki. Niespecjalnie lubiła odkrywać nogi, mimo że miała je wyjątkowo zgrabne. Ruch był duży i miała ręce pełne roboty, ale nie narzekała, a wręcz uśmiechała się od ucha do ucha, bo obok niej stał ów czarujący blondyn, który kilkadziesiąt minut temu, wpadłszy na krótką kontrolę został już, by jej nieco pomóc. I na jego czole perlił się pot, który raz po raz ocierał wierzchem dłoni.

– Sobota jest zawsze najintensywniejsza. Przyzwyczaisz się – powiedział z uśmiechem, gdy porządkował stos pustych koszy po truskawkach.

Nie miała za bardzo czasu nawet by odpowiedzieć, bo kolejka ciągle się ciągła, klientów przybywało. Szło jej już wszystko bardzo sprawnie, czuła wręcz, że przez to tempo nabierze jeszcze większej wprawy. Cieszyła się jednocześnie, że został, gdyby go tu nie było, wokół panowałby niesamowity rozgardiasz, a ona chyba zapłakałaby się nad całością.

Kilkanaście minut potem zrobiło się zdecydowanie spokojniej. Zarumieniona od słońca i duchoty opadła na krzesełko. Sięgnęła po butelkę kończącej się już wody mineralnej i zbliżyła szyjkę do ust. Piła łapczywie, czując zaraz jak strużka wyrywa się z ze złączenia plastiku z wargami i spływa jej po szyi. Czuła na sobie jego wzrok. Odsunęła pustą już butelkę i zakręciła korek.

– Idę do sklepu – powiedział. – Kupić ci coś? Oprócz wody, bo to oczywiste.

– Nie, dziękuję. Już daję pieniądze na wodę – rzuciła i chwyciła za torebkę.

ŚwiatłocieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz