Małgorzata Ceglarek denerwowała się. Stres wręcz przeżerał ją od środka. Ciągle majaczyło jej się w głowie, że to nie jest ta idealna opcja. Że najlepiej, gdyby zaczęła naprawdę zabijać. To wtedy zapewniłaby bezpieczeństwo i sobie i jemu. Ale ten uparty osioł nie chciał nawet o tym słyszeć. Zostali wręcz przy tej opcji. I nie mogła powiedzieć, że nie czuła pewnego rodzaju radosnej ekscytacji, niebawem uratują pierwszą osobę, ale czy to na pewno dobry kierunek? Tylko, że nie było trzeciej opcji. Zwłaszcza, że zaczynała pracować sama. Robert nie mógł się ciągle włóczyć za nią, by strzelać zamiast niej. Zresztą ostatnio można było zobaczyć, że to nie ma szans na powodzenie. Ta potrzeba perfekcyjnego zgrania przerastała ją i wręcz jawiła się jak coś skrajnie niemożliwego. A przecież Robert już jedną osobę uratował. Miał w tym jakieś doświadczenie.
Była sobota, dziesiąty lutego. Siedziała w zatłoczonym autobusie. Ubrana w zimowy płaszczyk ze sztucznym futerkiem wokół kaptura, zapięty pod szyją. Przez myśl przeszło jej, że powinna zrobić prawo jazdy. To wiele by jej ułatwiło. Czasem będzie potrzebowała przedostać się nagle i szybko z punktu A do punktu B.
W wewnętrznej kieszeni jej okrycia ukryty miała pistolet. Już samo to było wystarczającym powodem jej zdenerwowania. Robert nigdy nie stresował się, że miał przy sobie broń. Ale on miał dwadzieścia lat doświadczenia. I teraz go tu nie było. Tylko ona i pasażerowie autobusu. Czubek kozaka wystukiwał nieokreślony rytm o podłogę. Nerwy i z każdą sekundą więcej nerwów. Przymknęła oczy, biorąc głęboki oddech i wolno wypuszczając powietrze przez usta. Przypomniała sobie jak ją pouczał.
– Uspokój się! – warczał do niej, trzymając za ramiona. – Nie będzie mnie bezpośrednio przy tobie, ale będę cię obserwował. Będę tak blisko, na ile będę w stanie. – Jego spojrzenie przewiercało ją na wylot. Jednak ona w tej ostrości zdawała się odnajdywać ukojenie.
Autobus zatrzymał się. Podniosła się z miejsca. Stukając obcasami wyszła na zewnątrz. Zimne powietrze smagnęło ją po łydkach otoczonych tylko cieniutkim materiałem rajstop-kabaretek. Szybki, energicznym krokiem przeszła przez chodnik i skręciła w boczną uliczkę. Kolejna prosta i ponowny skręt.
Klub. W nim zaś najpewniej znajdowała się dwudziestoparoletnia dziewczyna. Jej ofiara.
Opłaciła wejściówkę i mijając ochroniarza wkroczyła w przestrzeń wypełnioną jeszcze stłumionymi dźwiękami muzyki. Nerwy zjadały jej wnętrzności, pomrukując przy tym z zadowoleniem. Zeszła na dół po szerokich schodach. Nie zostawiła w szatni kurtki. Ściągnęła ją jednak z zamiarem trzymania ze sobą. Nie było to niczym dziwnym, bo nie każdy ufał szatniom w klubach.
Przesunęła dłońmi po talii. Krótka, obcisła spódniczka, czarna bluzka przyprószona cekinami, wiązana na szyi. Uderzyły w nią migające światła. Rozejrzała się dookoła. Krokiem, który w zamiarze miał być pewny, przeszła przez salę i przysiadła przy barze. Nie zwracając kompletnie uwagi na przystojnego, młodego barmana, który zawiesił na niej zaintrygowane spojrzenie. Przywołała w myślach zdjęcie brunetki. I nagle tuż przed jej nosem wylądowała szczupła dłoń, kładąca na blat banknot dwudziestozłotowy.
– Nalej mi wódki, Kacper.
Dziewczyna właśnie usiadła na sąsiednim krześle i oparła głowę na położonych na blacie ramionach. Gosia odwróciła głowę w jej stronę. Zobaczyła burzę czarnych włosów i jej nagie do połowy plecy. Intuicja podpowiadała jej, że to właśnie ona, choć nie zobaczyła jeszcze twarzy.
– Spaprany wieczór? – zagadnęła, zakładając nogę na nogę, wilżąc koniuszkiem języka wargi. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to robi.
– A jak inaczej to sobie wyobrażasz? – Robert Pol starał się brzmieć groźnie, jednak ona wiedziała, że w środku dusił się ze śmiechu. – Ofiara jest lesbijką. Jak najskuteczniej wyciągnąć ją z klubu?
CZYTASZ
Światłocień
RomanceStoisko z truskawkami krwawo połączyło dwoje tak różnych ludzi. Świeżo upieczoną absolwentkę szkoły średniej, która tkwi w toksycznej relacji z (nie) księciem z bajki. I chwilowego kierowcy busa, dowożącego towar na stoiska. Ona jest dość cicha i d...