36. Czas, którego nie mam.

241 31 68
                                    


 – Przestań się nad sobą użalać i pomóż mi w przygotowaniu kolacji

Donośny głos Roberta Pola przedostał się z niedużej kuchni i dobiegł do uszy Małgorzaty Ceglarek, która siedziała z podkulonymi nogami, bezmyślnie wpatrując się w zmieniające się obrazy na ekranie telewizora. Miała ochotę zatkać sobie uszy.

Siedziała już tak około godziny i zdążyła przestać płakać, a nawet nieco ochłonąć, jeśli można w ogóle tak powiedzieć w obecnej sytuacji.

Wciąż miała mętlik w głowie, to wszystko wykraczało poza możliwości jej akceptacji. Wręcz czuła już teraz jak jej umysł próbuje skorzystać z wariantu wyparcia. Bo przecież to Pol. Ten sam Pol, z którym nauczyła się już rozmawiać na tyle, by wstępnie czytać między wierszami. To ten sam Pol, który wydzierał się na nią notorycznie, ale nigdy by jej nie skrzywdził.

Tak myślała. I coś w niej krzyczało, że tak ciągle jest. Ta naiwna nadzieja i potrzeba, mająca swoje źródło nie wiadomo gdzie. Gdy na niego patrzyła miała ochotę znów odpowiedzieć ripostą na jego chamskie odzywki.

Ale teraz było inaczej, poprzednia normalność już zginęła bezpowrotnie.

Mógł ją zabić, byłoby prościej. Zirytowała się w duchu. Będzie teraz robił z siebie bohatera od siedmiu boleści. Dlaczego mu tak zależało, żeby akurat ona przeżyła? Czym była ważniejsza od innych, których zabił? Ot, jedno istnienie więcej lub mniej. Zapewne tyle osób już pozbawił życia, że jedna nie powinna mu robić różnicy.

Zabił.

To jedno słowo wywoływało w całym jej ciele dreszcz i tak cholernie nie łączył jej się z tym gburem o czarnych oczach.

A jej ojciec?

Pol miał rację, była córką mordercy. Dostała w spadku całą tę chorą organizację, mimo że jej rodzice starali się trzymać ją od tego z daleka. Ale jak miała się do tego przystosować? Jak miała przyjąć tę chorą sytuację?

Jej ojciec zabijał... być może zabił tyle samo niewinnych istnień co ten tutaj, kręcący się po kuchni osobnik.

– Ceglarek!

Zdobyła się na ciężkie westchnięcie. Najwyraźniej „Małgosia" było wypadkiem przy pracy. Takie tam niechcący.

Była skołowana. W jej umyśle toczyła się walka różnego rodzaju emocji. Od uporu, przez złość, strach, irytację, zrezygnowanie, bezsilność...

Gdy jednak na niego patrzyła, miała ochotę go walnąć. Tak żeby poczuł na własnej twarzy te wszystkie jej emocje. By zmazać mu z twarzy ten chory spokój, tę obojętność względem własnej profesji, tę lekkość z jaką o tym mówił.

Było jej wszystko jedno jaki byłby tego finał. Było jej całkiem wszystko jedno.

Posłała w kierunku kuchni zimne spojrzenie i oparła z powrotem głowę na poduszce. Nie będzie jeść. Nie chciała. Mdliło ją i wiedziała, że nic nie przełknie. Nie miała też ochoty nawet się do niego odzywać. Może wtedy ją wypuści. Bo przecież ciągle nie otworzył drzwi.

Usłyszała jego ciężkie kroki i zobaczyła kątek oka jak stanął w progu, a jego twarzy daleko było do przychylnej. Jeszcze ośmielał się mieć do niej pretensje. Pieprzony psychopata.

– Czy ty jesteś głucha?

Potrząsnęła głową i odwróciła się do niego plecami. Chwilę potem poczuła szarpnięcie w okolicy ramienia i została ustawiona do siadu, przodem do silnie ignorowanego rozmówcy.

ŚwiatłocieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz