Robert Pol się nie uśmiechał. To przecież takie oczywiste, takie do niego niepodobne. Tacy jak on się nie uśmiechali, a już na pewno nie bez powodu. A uczestniczenie w imprezie, na której w najmniejszym nawet stopniu nie miał ochoty być, zdecydowanie takim powodem nie było. Choć może po prostu liczył, że tą swoją ponurą miną odstraszy potencjalnych dodatkowych towarzyszy i uda im się uciec stamtąd wcześniej niż ona już pewnie założyła?
Jakże okrutnie się pomylił...
Wiedział to już, gdy otwierała mu drzwi, a jej usta rozchyliły się nieznacznie, pozwalając na wydobycie się z nich pełnego uznania westchnięcia. Już wtedy wiedział, że przesadził i wykopał sobie grób, do którego za moment zacznie wpadać.
Biała koszula, krawat, granatowy garnitur. Perfumy, które na odległość doprowadzały ją do obłędu. Zarost celowo pozostawiony głównie w okolicach ust. Włosy nie ugładzone, sprowadzone do kontrolowanego chaosu, który dodawał mu odważnego, zawadiackiego uroku. Nie mogła oderwać od niego oczu. I mimo iż wciąż miała w pamięci jego ostatnio wypowiedziane słowa, za które solennie obiecała mu się odegrać, nie była w stanie nie uśmiechnąć się nieznacznie.
On również mierzył ją wzrokiem. Jej zgrabne nogi otoczone cieniutkim materiałem cielistych rajstop. Czarną, zwiewną sukienkę, której falbanki lizały jej kolana i uda, tak idealnie dopasowaną w talii, podkreślającą jej biust. Była bez ramiączek, z ciemnozielonymi akcentami u góry. Jej włosy lekko pokręcone nie sięgały nawet ramion, opadając niesfornie na jedno oko. Wyglądała niesamowicie i nawet z tym całym silnym postanowieniem trzymania jej na dystans musiał to przyznać.
Z pobytu w kościele nie pamiętał za wiele, no może poza roniącą łzy Ceglarek. I spojrzenia. Zewsząd. Tak jakby to nie para młoda była gwiazdą tego dnia, tylko on. Zaczynał czuć się jak małpa w ZOO i coraz mniej mu się to podobało.
Urząd Stanu Cywilnego porwał go w jeszcze mniejszym stopniu. Złożył podpis, wahając się przez chwilę, czy powinien użyć prawdziwych danych. Pewne odruchy zostaną z nim zapewne już do końca życia.
Stał teraz z kieliszkiem szampana w dłoni, pośród ludzi, których miał głęboko gdzieś i których w przeważającej większości nigdy nie widział na oczy i poruszał nieznacznie ustami, bo przecież nie upadł jeszcze na głowę, żeby zacząć śpiewać.
Gosia uśmiechała się szeroko, patrząc głównie na Karolinę i Sebastiana. Już jakiś czas temu przestała zwracać uwagę na niezadowoloną minę swojego partnera. Co ciekawe, wcale to nie przeszkadzało wszystkim tym młodym, bądź starym pannom, a nawet niektórym mężatkom posyłać mu tęskne spojrzenia.
– Ona temu winna, ona temu winna, po-ca-ło-wać go powinna!
Z błyszczącymi z radości oczami, wciąż szczerząc się od ucha do ucha patrzyła jak Sebastian ujął twarz żony w obie dłonie i pocałował ją delikatnie maksymalnie przeciągając ten moment. Karolina wyglądała przepięknie. Jej suknia niczym Kopciuszka, była lekko rozkloszowana u dołu, sprawiając wrażenie białej śnieżnej mgiełki. Na grubych ramiączkach, z haftami u góry.
Chwilę potem salę po sali poniósł się może nie głos Anny Jantar, ale śpiewający właśnie jej piosenkę. Młoda para została na środku, ktoś na szybko sprzątał rozbite na szczęście kieliszki. Goście zaś cofnęli się do stolików i podziwiali pierwszy taniec.
– Czyżby mięśnie twarzy zabolały od szczerzenia się? – Gosia usłyszała obok siebie głos Pola, który odsuwał jej krzesło i czekał chwilę aż zajmie miejsce. Sam usiadł tuż obok, przy karteczce ze swoim nazwiskiem.
Dziecinada.
– Ona nie może pojąć, dlaczego Adrian nie przyjechał – powiedziała.
Mężczyzna nachylił się nad jej uchem i delikatnie palcami odsunął jej włosy na bok. Jej ciało drgnęło nieznacznie, a nozdrza napawały się wonią jego perfum. Była niemal pewna, że na moment przestała oddychać.
CZYTASZ
Światłocień
RomanceStoisko z truskawkami krwawo połączyło dwoje tak różnych ludzi. Świeżo upieczoną absolwentkę szkoły średniej, która tkwi w toksycznej relacji z (nie) księciem z bajki. I chwilowego kierowcy busa, dowożącego towar na stoiska. Ona jest dość cicha i d...