37. Rozczarowania, kłamstwa i plan.

277 33 123
                                    


Rom po po pom. Rom po po pom.

Dźwięki wydobywające się z radioodbiornika, które z ledwością wychwytywała. I stukanie jej własnych palców, o obgryzionych niechlujnie paznokciach o blat lady. A przecież miała nie obgryzać.

Wplotła dłoń we włosy, przymknęła lekko oczy, by zaraz je otworzyć. Znów go widziała. Jego pistolet i płonący samochód jej ciotki.

– Dzień dobry. – Rozległ się czyjś głos, jakby z oddali.

Uniosła głowę i zobaczyła ubraną w czerwony płaszczyk młodą kobietę o długich, jasnych włosach i wręcz komicznie wysokich obcasach.

– Dzień dobry – wymamrotała, choć dla niej ani trochę nie był dobry. Bolała ją głowa od nadmiaru myśli i niespokojnego snu. A może znów kawy?

– Czy ten komplety są w kolorze niebieskim.

Wróciła uwagą do klientki, czując krótki impuls irytacji.

– Niestety nie. Jest tylko to, co widać.

Kobieta westchnęła w odpowiedzi i wróciła do przeglądania bielizny. Gosia zaś zerknęła ukradkiem pod ladę, gdzie stał jej czerwony kubek. Już pusty.

***

Wysoki brunet o dwudniowym zaroście i nieprzychylnym spojrzeniu stał w osiedlowej piekarni, czekając w kolejce. Na bułki. Ot kajzerki na śniadanie. Choć ściślej ujmując to na drugie śniadanie, bo pierwsze już za nim. Za nimi. Musiał wepchnąć w nią tosty, bo głupia odmówiła jedzenia. Jeszcze będzie musiał się z nią cackać jak z dzieckiem.

Nie!

Na pewno nie dziecko. Dziecko nie przeżyje w tym chorym układzie nawet godziny.

– Dzień dobry, co dla pana? – Cieniutki, irytujący głosik rozległ się tuż przed nim.

– Dwie zwykłe bułki.

Układ. Nie czuł się dobrze z tym, że będzie musiał ją w coś takiego wplątywać. Choć z drugiej strony, to jej własny tatuś wpieprzył ją w to bagno. On szedł tylko za koniecznością.

– Siedemdziesiąt groszy.

I mógłby zadać sobie pytanie, dlaczego aż tak bardzo mu to ciążyło, ale znał odpowiedź. Była ona aż nazbyt prosta i bolesna.

Podał ekspedientce wyliczoną kwotę i zgarnął pieczywo z blatu. Był głupcem.

***

Jeszcze piętnaście minut. Piętnaście długich minut dzieliło ją od opuszczenia sklepu i pójścia... no właśnie, gdzie? Właścicielka kręciła się po wnętrzu, a ona stała z założonymi rękami przy ścianie i wodziła za nią nieprzytomnym wzrokiem. Do domu? Chyba tak. Powinna zjeść obiad, w końcu od wepchniętego niemal na siłę śniadania nic nie jadła.

Bała się. Po tych wszystkich rewelacjach, bała się konfrontacji z każdą minutą codzienności. I tego, że teraz musiała żyć w kłamstwie. Przecież nikt nie mógł się dowiedzieć.

Gdzieś w tle rozległ się dźwięk jej telefonu, sygnalizujący przyjście wiadomości. Szefowa kiwnęła jej głową, że może już iść. Zebrała z krzesła torebkę i kurtkę. Rzuciła „do widzenia" i ruszyła do wyjścia. Szła przez podziemne przejście, a chłód sprawiał, że skuliła się nieco. Chyba powinna wyciągnąć cieplejszą kurtkę. Oplotła się ramionami.

Wciąż nie mieściło jej się w głowie, że istnieją ludzie zabijający na żądanie. Co ludzie muszą mieć w głowach, że doprowadzając do powstania i dobrego prosperowania takich organizacji! Jak można wycenić życie drugiego człowieka. A ona? Ile za nią mógłby ktoś dać, by usunąć ją z tego świata? Czy naprawdę to wszystko tak bardzo nic nie znaczyło?

ŚwiatłocieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz