39. Załamanie i terapia.

226 30 120
                                    

Media: Jenna Lee&Eskemo - Ensamble


Obudziła się niechętnie, czując przytłaczający ból gdzieś w okolicach klatki piersiowej. Z trudem otworzyła oczy i przez chwilę rozglądała się po skąpanym w pastelowych barwach pomieszczeniu, próbując przypomnieć sobie, gdzie jest. Nagle cały ten wyjazd wydał jej się niemądrym pomysłem. Przyjechała tutaj, ale po co? Żeby spędzić dwa dni w samotności, która będzie jej jeszcze bardziej ciążyć w miejscu, którego nie znała?

Odrzuciła od siebie kołdrę i siadła na łóżku. Wyjrzała przez okno. Wciąż nisko nad horyzontem pozdrawiało ją słońce, jakby chciało jej dodać otuchy i powiedzieć, że nie będzie tak źle. Bo przecież mogła w każdej chwili wsiąść do autobusu i wrócić do Wrocławia.

Sięgnęła po telefon. W końcu zdecydowała się zmierzyć z efektami wielogodzinnego wyciszenia dźwięków. Najwięcej miała nieodebranych połączeń od Pola. Do tego kilka wiadomości, których nie chciała teraz odczytywać. To miał być czas bez niego, by się wyciszyć i spróbować w samotności to wszystko sobie poukładać. Do tego Adrian dzwonił pięć razy. Napisała mu, że wszystko w porządku i że porozmawiają, gdy wróci do miasta.

Było po siódmej. Za wcześnie jeszcze na śniadanie. Ale tak naprawdę nie chciało jej się jeść. Ciągnęło ją do jednego miejsca w tym miasteczku. I tam zamierzała niezwłocznie się udać.

Dotknęła bosymi stopami chłodnych paneli i z ociąganiem skierowała się do małej łazienki. Z nerwów już chyba chronicznie miała ściśnięty żołądek na myśl o całym tym bałaganie. A najbardziej o planie Roberta Pola. To wciąż była dla niej niedorzeczność, ale ten uparty gbur niczego nie rozumiał.

Zerknęła na swoje odbicie w lustrze. Wyglądała jakby zaraz miała umrzeć. Cera blada, nawet usta jakby mniej czerwone. Oczy podkrążone.

Westchnęła i pokręciła głową.

Wyszła przed hotel. Nosem wciągnęła do płuc wyjątkowo ciepłe jak na październik powietrze i uniosła głowę, by spojrzeć w niebo. Pojedyncze chmury błądziły leniwie po niebieskiej tafli, sporadycznie przysłaniając słońce. Ale na niej tego dnia nie robiło to wrażenia. A wręcz jej przeszkadzało, rażąc po oczach i sprawiając, że miała ochotę założyć na głowę kaptur, zasłonić twarz i z dziecięcą naiwnością uznać, że jest niewidzialna.

Szła niespiesznie równym chodnikiem, pytając wcześniej kilku osób, gdzie znajduje się jej docelowy punkt. Rozglądała się po okolicy wyobrażając sobie jak tu żyli. Czy korzystali z tej piekarni na rogu? Czy wchodzili do tamtej żabki przy pizzerii? Bo przecież skoro tutaj był ich pogrzeb, musieli mieszkać tu choć przez jakiś czas. W tym małym, ale urokliwym miasteczku, gdzie bloki miały nie więcej niż cztery piętra i większość ludzi wiedziała o sobie dość dużo.

Przeszła przez nieduży ryneczek, gdzie pośrodku, na wzniesieniu wypluwała z siebie wodę kamienna fontanna. Gdzieś w oddali znajdowała się budka z hamburgerami, a dookoła sklepy banki i więcej sklepów. Zza zakrętu dobiegł ją donośny dźwięk dzwonu kościelnego, być może wzywającego na poranną mszę. To był ten kościół. Ten, w którym była zaledwie chwilę temu. Minęła go, nie patrząc nawet w tamtą stronę. Nie miała zamiaru tam wstępować. To byłoby dla niej zdecydowanie za dużo.

Kilkanaście minut potem przechodziła już przez bramę cmentarza, a na jej skórze stworzona przez szept wiatru pojawiła się gęsia skórka. Tego typu miejsca zawsze napawały ją swoistym rodzajem niepokoju. Szła między grobami, rozglądając się za takim jeszcze bez pomnika ze stertą wieńców i ustawionymi dookoła zniczami. W końcu go znalazła. Podeszła niepewnie, zerkając na białą tabliczkę, na której czarnymi literami wypisane były ich imiona i nazwisko. Mieli niewiele ponad czterdzieści lat.

ŚwiatłocieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz