17. A po burzy... katar.

296 31 84
                                    


Po odstawieniu niebieskiego busa pod blok Adriana, Robert Pol wsiadł do swojego czarnego, sportowego samochodu i z szybszą niż dozwolona prędkością ruszył w kierunku ulicy Poznańskiej.

Był zły, choć to za delikatnie powiedziane. On był autentycznie wkurwiony.

Świadczyły o tym napięte rysy jego twarzy i palce, które nazbyt mocno zaciskały się na kierownicy. Nie mówiąc już o wartości widniejącej na liczniku, której na ogół nie przekraczał w mieście. Włosy wciąż miał wilgotne, koszula i spodnie dalej lepiły mu się do ciała.

Głupia dziewucha i nieodpowiedzialny gówniarz.

Był wściekły na nich i na siebie, że w ogóle go to obeszło do takiego stopnia. Że tak go to wzburzyło, tak rozwaliło. A przecież to nie jego sprawa. Nie miał powodów do aż takich emocji.

Westchnął ciężko i zgasił silnik. Starzeje się i na starość robił się... no właśnie, jaki? Troskliwy?

Prychnął głośno i skierował się na klatkę, gdzie w połowie schodów minął tę rudą małpę z naprzeciwka i całkowicie zignorowawszy jej powitanie pokonywał kolejne stopnie. Pchnął gwałtownie drzwi do własnego mieszkania i zatrzasnął je za sobą, nie zważając na huk jaki podniósł się na klatce. Zaczął ściągać z siebie przemoczone ubrania, obnażając przy tym przyzwoicie wyrzeźbione ciało. Sięgnął po ciemnozielony ręcznik i otarł pokrytą drobnymi włoskami klatkę piersiową i kark.

Musiał się szybko ubrać, nie miał czasu. Naprędce wykopał więc z szafki czarne spodnie i taką też samą koszulę z długim rękawem. Na nos wsunął ciemne okulary. Chwycił po telefon i jeszcze raz przesunął wzrokiem po wiadomości.

Za wcześnie. Był pewien, że zabierze się za to dopiero w przyszłym tygodniu, ale przecież sobie poradzi. Był zawodowcem.

Otworzył jedną w naściennych szafek, w której ukryty był nieduży sejf. Wbił kod. Wyciągnął z niego czarny pistolet i jedną z wielu kapsułek, znajdujących się w przezroczystym plastikowym pudełeczku. Schował broń za pasek spodni, zasłonił koszulą.

Był gotów.

Zamknął sejf, następnie mieszkanie. Wyłączył telefon. Pełne skupienie i zero czynników rozpraszających – oto czego mu było potrzeba. Wsiadł do swojego samochodu. Zdawał sobie sprawę, że jak zwykle będzie musiał zaparkować wcześniej i pewien odcinek drogi pokonać na piechotę.

Odpalił papierosa i zerknął na niebo. Przejaśniło się niemalże całkowicie.

– Piekielne słońce – warknął, przesuwając palcami prawej dłoni po powierzchni pistoletu ukrytego pod koszulą. Zerknął na zegarek. Już czas.

*

Tymczasem Małgorzata Ceglarek, wciąż osłonięta robertową kurtką stała na środku chodnika i wpatrywała się w znajdującego się przed nią blondyna, który właśnie skończył wykonywać drugi z telefonów i teraz patrzył na nią z tą samą skruchą co wcześniej.

– Gosia... – zaczął, ale nie dała mu dokończyć.

– Jest ok, naprawdę. Nikt nie kazał mi tutaj zostawać. Pan Pol ma rację, mogłam się schronić choćby w aptece. – Pociągnęła nosem, czując, że skończy się to co najmniej katarem. – Poza tym nikt nie jest w stanie wszystkiego przewidzieć.

Schyliła się, by podnieść jeden z koszy, leżących na jezdni. Odrzuciła go na pobocze.

– Zostaw, ja to posprzątam. Za moment dołączy mój tata i razem się z tym uporamy. Odwiozę cię do domu. Przemokłaś.

ŚwiatłocieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz