6. Niedzielna maskarada.

339 33 162
                                    


 – Kotek, to tylko moi rodzice, a ty się stroisz jakbyśmy jechali co najmniej do prezydenta.

Tomek stał oparty o futrynę i z wyraźnym zniecierpliwieniem przyglądał się jak jego dziewczyna kończy się malować. Nigdy nie był typem przesadnie punktualnego człowieka, ale z racji tego, że jego mama bardzo przywiązywała do tego uwagę, jakoś nie miał ochoty się spóźnić.

– No już. – Gosia wyszła z łazienki i pospiesznie założyła czarne baleriny, które idealnie pasowały do ciemnej, lekko rozkloszowanej u dołu sukienki z grubymi ramiączkami. Na odchodnym zerknęła jeszcze w lusterko i poprawiła włosy. – Nie mów, że ci się nie podoba.

– Podoba, podoba, chodź już – popędził po raz kolejny.

Wyszli na klatkę. On zamknął mieszkanie, a ona sprawdziła jeszcze czy aby na pewno się zamknęły.

Na zewnątrz uderzyło w nich gorące ciężkie powietrze. Już zaczęła sobie współczuć pracy dnia następnego, bo z tego co się orientowała, temperatura miała się utrzymać. Będzie musiała kupić sobie nie jedną butelkę, ale całą zgrzewkę wody.

– Masz zamiar wsiąść? – Usłyszała zirytowany nieco głos Tomka.

Zreflektowała się szybko i pociągnęła za klamkę. Zaraz jednak skrzywiła się na widok tego, co zastała w środku. Określenie tego mianem śmietnika byłoby zbyt pobłażliwe.

– Mógłbyś tu czasem sprzątać. Niedługo coś się tu zalęgnie i samo odjedzie tym gratem – wymamrotała i otrzepała pobieżnie fotel, na którym zaraz potem zajęła miejsce.

– Przecież jest czysto – zaoponował, odpalając silnik. – I nie gratem, dobrze? Jeździ? Jeździ. Na piechotę nie musisz chodzić, więc nie marudź.

Wywróciła oczami i mruknęła pod nosem, że jak toto stanie, to ona pchać nie będzie. Przez chwilę skupiała się z intensywnością się na kopaniu czubkiem buta pustej butelki po Pepsi, zastanawiając się jednocześnie, gdzie ten człowiek miał oczy skoro nie widział tego rozlewającego się w każdym kącie burdelu. Bo jeszcze tego brakowało, żeby i samochód musiała sprzątać. Wystarczyło już, że mieszkanie było na jej głowie, bo on brał się za porządki od święta, lub gdy czegoś chciał.

Dom rodziców Tomasza znajdował się na Osobowicach. Gdy samochód ich syna podjechał pod bramę, ci już czekali na białych schodkach swojej parterowej jednorodzinnej dumy. Żołądek Gosi zasupłał się niebezpiecznie i w pierwszym odruchu miała ochotę uciec. Zacisnęła i rozwarła po kilka razy pięści, wpatrując się w zadbany ogródek, przez środek którego przebiegała krótka, wąska, kamienna ścieżka. Po jej bokach zaś kwitnęły drobne, czerwone kwiatuszki. Wokół nieduża powierzchnia, równo przystrzyżonego trawnika, ozdobionego w wielu miejscach niewysokimi krzewami o różnobarwnych kwiatach. Według Gosi tych barw było zdecydowanie za dużo i ciężko ocenić czy ten pogląd był obiektywny, czy raczej wykreowany przez niechęć do mieszkańców.

W momencie, w którym drzwi od strony kierowcy się otworzyły, uświadomiła sobie, że nie może dłużej tego przeciągać i również wyszłą, trzaskając drzwiami. Choćby bardzo chciała, nie jest w stanie zrobić tego ciszej. Ten grat po prostu nie reagował na normalne zamykanie.

Stała lekko z tyłu, patrząc jak Tomek witał się z rodzicami. Po chwili i ona pozdrowiła ich najbardziej uprzejmym " dzień dobry" na jakie było ją stać i nawet pochwaliła kremową garsonkę pani domu.

Danuta Górnik była pięćdziesięcioletnią kobietą o brązowych, wiecznie skąpanych w lakierze włosach. Jej ciemne jak u syna oczy przeszywały ją na wskroś, sprawiając, że za każdym razem dziewczyna czuła się co najmniej niekomfortowo. Brodę miałą delikatnie uniesioną ku górze, a z całej jej postawy wręcz bił chłodny komunikat, że jest u siebie i nie pozwoli na żadne ekscesy wszelakiego pochodzenia.

ŚwiatłocieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz