Perspektywa Vincenta
Dni spędzonych w tym cholernym szpitalu nie wspominam zbyt dobrze, nawet pomimo tego, że wtedy niezbyt bardzo obchodziło mnie to, gdzie się znajdowałem. Niby zdecydowanie wolałem przebywać w domu, niż w tamtym miejscu, jednakże z drugiej strony to może nawet i lepiej, że jednak mogłem być w tym szpitalu z dala od reszty młodszego rodzeństwa.
Wypisu, którego planowałem wziąć z dwa dni wcześniej, niż powinienem, od razu mi się odechciało, wraz z powrotem do domu, gdy zostałem poinformowany o tym, że każdy z domowników już wie o tym, co usiłowałem zrobić, ale i tak mi się nie udało. Znając ich wszystkich, to by nie dali mi ani chwili świętego spokoju, a zresztą nawet nie chciało mi się przed nimi tłumaczyć.
Ja nawet nie miałem siły, aby po czymś takim pokazać im się na oczy. Za bardzo wstydziłem się tego, że pewnie znowu ich zawiodłem.
Teraz, w dniu, w którym już naprawdę muszę wrócić do rezydencji, najchętniej bym się zapadł z dziesięć metrów pod ziemią i został tam na wieki.
Jeszcze śmieszniejsze jest to, że przed nimi jest wieść o zmarchwystaniu Willa. Przecież oni wszyscy nas obu zajebią na miejscu.
Nie żeby mi to jakoś przeszkadzało...
Właśnie to, że Will żyje, było drugą rzeczą, o której przez te trzy dni najwięcej myślałem. Mój mózg niezbyt bardzo potrafił przyjąć do siebie tej informacji, że on tak po prostu sobie przez ten cały czas żyje. Jak się po raz pierwszy obudziłem w tym szpitalu, to przez jakąś chwilę naprawdę myślałem, że ja już do końca oszalałem. Najwidoczniej jednak tak nie było, gdyż faktycznie z nim rozmawiałem, a nawet mogłem go dotknąć, czy też przytulić.
No i gdyby nie on, to też by mi się udało zabić, za co mu akurat prawdopodobnie nigdy nie podziękuję.
Dobra, wiem, że raczej powinienem się z tego jakoś cieszyć, iż okazało się, że wcale go nie zabiłem, ale ja nie potrafię. I nie chodzi mi przy tym o to, że chciałbym jego śmierci, broń Boże, bo tak nie jest. Po prostu ja już chyba nie umiem się z niczego cieszyć i wątpię, aby kiedyś jeszcze było inaczej.
Najwięcej jednak myślałem o tym, że po raz kolejny mi się nie udało, mimo, że miałem na to tak cholernie dobry plan. Przez cały czas żałowałem tego, że to nie wypaliło. Po tej próbie jeszcze bardziej nie chciało mi się żyć, choć teraz to już bardziej nie wiem, co ja mam dalej robić w tym życiu, nie licząc pracy od rana do wieczora i udręczania się nad samym sobą.
Cóż, może za piątym razem mi się uda, a jak nie, to dam komuś zlecenie na samego siebie.
- Na pewno wszystko okej? - spytał Will, stojący obok mnie.
Akurat jeszcze byliśmy w tej szpitalnej sali, w której spędziłem około trzy i pół dnia. W dłoniach już trzymałem wypis, ale musieliśmy przez kilka minut poczekać, zanim opuścimy to miejsce. Właśnie czekaliśmy tutaj na wujka, który, cóż, powinien już tu być.
- Wiesz, jeśli chcesz, to nie musimy tam tak od razu jechać. - kontynuował, a ja przeniosłem wzrok z kartki na niego. - Mnie też się tam nie spieszy, serio.
- Nie ma takiej potrzeby. Nie uważam, aby dłuższe zwlekanie z tym było dobrym wyjściem. Lepiej będzie, gdy dowiedzą się o tym dzisiaj w ciągu dnia, niż na wieczór.
- Masz rację, to nie...
Nagle drzwi otworzyły się i do sali wszedł Monty, który następnie zamknął te drzwi tak, że wydały z siebie głośny huk. W jednej ze swoich dłoni ściskał telefon. Ogólnie to wyglądał na naprawdę zdenerwowanego i po chwili szepnął pod nosem jakieś przekleństwo.
CZYTASZ
Z Innej Perspektywy | Vincent Monet
FanfictionZawsze twierdziliście, że jeden dzień nie może wywrócić czyjegoś życia do góry nogami? No więc się mylicie. Zwyczajne listopadowe popołudnie mogłoby się wydawać całkiem spokojne, lecz to tylko pozór. W ten piękny dzień doszło do dość tragicznego wyp...