Perspektywa Vincenta
Tamta dość żałosna sytuacja z moim udziałem w roli głównej miała miejsce równe trzy dni temu. Dzisiaj akurat są moje urodziny i to trzydzieste pierwsze, więc nic takiego szczególnie specjalnego. Właściwie to będzie kolejny śmieszny dzień z mojego życia. Mówcie sobie co tylko chcecie, ale ja naprawdę nie cierpię obchodzić swoich urodzin. Każde inne urodziny mogę obchodzić i to z wielką przyjemnością, jednakże moich nie. Tak po prostu już mam i to od bardzo dawna. No dosłownie w tymże dniu świętujemy to, że jest nam rok bliżej do śmierci.
Poza tym, to już bardziej cieszy mnie ten fakt, że dzisiaj cała reszta mojego rodzeństwa wróci do domu. Niby mieli być tutaj już wczoraj, jednakże to nie wyszło. A to tylko dlatego, ponieważ dwóch moich braci postanowiło się tak bardzo upić tego sylwestrowego wieczoru, że podobno gdy się obudzili w Nowy Rok, to ledwo kontaktowali. Któż to taki był? Oczywiście, że Dylan i Tony. Nie mam im tego jakoś szczególnie za złe, bo i tak potrzebowałem więcej czasu, który mógłbym spędzić sam po tym całym incydencie. No i podobno Will wraz z Shane'em wysilili się na to, aby obliczyć to, o której godzinie najlepiej by było, aby wylecieli z Tajlandii. Pojęcia nie mam, co im wyszło z tych ich obliczeń i raczej niezbyt bardzo mnie to obchodzi.
Mówiąc szczerze to ja sam w tego Sylwestra lepszy nie byłem. Jak zacząłem pić tak gdzieś od godziny dwudziestej, to tak po pierwszej w nocy już kończyłem trzecią butelkę mojego whisky. Wtedy mój rozum podpowiedział mi, abym już nie zaczynał czwartej, tylko poszedł w końcu spać, co też uczyniłem. I bardzo sobie za to dziękuję, bo jak po trzech butelkach czułem się tak chujowo, to ja się boję, jak to wyglądało by po tych czterech. Po drodze od gabinetu do mojej sypialni prawie spadłem ze schodów. Raczej niezbyt dobrze by się to dla mnie skończyło. A gdy już doszedłem do mojego pokoju, to się jeszcze o coś przewróciłem. To była po prostu jakaś tragedia. Koniec końców dotarłem do łóżka, ale następnego dnia, gdy obudziłem się gdzieś około godziny jedenastej, to nawet nie miałem na nic siły. O Lordzie, przecież ja nawet nie miałem siły, aby wstać z tego łóżka i prawie cały dzień przeleżałem. Dopiero wieczorem zszedłem do kuchni po aspirynę. Tak źle to się nie czułem już od bardzo dawna. Dziękowałem wszechświatowi, że przynajmniej nikt nie musiał widzieć mnie w takim stanie. No może nie nikt, bo Eugenie postanowiła mnie tutaj odwiedzić pomimo tego, że mówiłem jej, że nie musi. Nawet nie miałem siły, aby jej odpowiedzieć, że żyję, chociaż tamtego dnia nie nazwałbym życiem a raczej jakąś marną podróbą wegetacji. Prawdopodobnie musiała się martwić o to, czy na pewno nic sobie nie zrobiłem, ponieważ od tamtego dnia przyjeżdżała tutaj codziennie na jakiś czas. Najwidoczniej tylko zafundowałem jej traumę z tego powodu.
Było gdzieś po godzinie dwunastej, gdy właśnie schodziłem do kuchni, aby nalać sobie kawy. Chyba już czwartą będę pić zaledwie od godziny szóstej. Ah, ta kawa. Przecież ja ją miałem ograniczyć. No i miałem też nie pracować, ale póki co i tak ten dzień jest dla mnie dniem jak każdym innym. Poza tym nie ma tutaj nikogo, komu mogłoby to jakoś bardzo przeszkadzać, więc nikt mi tego nie zabroni. Będąc szczerym, to nadal odczuwałem skutki mojego sylwestrowego szaleństwa. Już miałem wchodzić do tej kuchni, lecz zauważyłem, że drzwi wejściowe nagle się otwierają. Oczywiście, że to było moje młodsze rodzeństwo.
- VINCE!!! - pisnęła Hailie, a ja nawet się nie zorientowałem, kiedy znalazła się w moich ramionach.
Nawet nie miałem pojęcia, że aż tak bardzo za nią tęskniłem. W sumie to tęskniłem za nimi wszystkimi.
- Cześć, Hailie.
- O Boże, co się dzieje? Czy nasz Vincent właśnie powiedział "cześć"? - zapytał Shane, zapewnie dla ironii.
CZYTASZ
Z Innej Perspektywy | Vincent Monet
FanficZawsze twierdziliście, że jeden dzień nie może wywrócić czyjegoś życia do góry nogami? No więc się mylicie. Zwyczajne listopadowe popołudnie mogłoby się wydawać całkiem spokojne, lecz to tylko pozór. W ten piękny dzień doszło do dość tragicznego wyp...