Rozdział 6 - Obietnica

1.5K 53 37
                                    

    Minęło może z jakieś pół godziny zanim zdążyłem wziąć już kolejny prysznic tego dnia, założyć normalne ubrania i doprowadzić moje włosy do porządku. Nareszcie wyglądam jak człowiek a nie jak jego przeciwieństwo. Nie no, to jest zbyt złe określenie. Bez przesady. Wtedy wyglądałem jak jakiś zidiociały kretyn, który jest niestabilny psychicznie. O, to jest znacznie właściwsze określenie dla tej całej sytuacji, do której doszło w siłowni, lecz mówię tu tylko o moim udziale. Lepszego na pewno wymyślić nie mogłem.

    Było już gdzieś po godzinie piętnastej, ale powoli już zbliżała się szesnasta. Postanowiłem pojechać do szpitala, w którym znajduje się całe moje rodzeństwo, bo jak się okazało Dylan był tu tylko przelotnie, tak jak jakiś deszcz. Wypadałoby mi jakoś wyjaśnić to, dlaczego to zrobiłem, pomimo tego, że i tak już jestem na przegranej pozycji. Będąc szczerym, to przez około połowę mojego dzisiejszego pobytu na siłowni przygotowywałem się do tego spotkania. Zacząłem wtedy analizować wszystko. To, jak przeprowadzić tę rozmowę, to, jak ich w ogóle za to przeprosić, to, jak sprawić, abym sam się tam w cholerę nie popłakał. Dosłownie wszystko.

    Po niecałej godzinie byłem już pod salą, w której leży Hailie. Przez długą chwilę wahałem się nad tym, czy tam wejść czy po prostu lepiej będzie się wycofać. Widziałem, jak wszyscy całkiem dobrze spędzali czas i wyglądali na naprawdę szczęśliwych.

    Wszyscy, ale tym razem beze mnie.

    Stałem tak przez parę minut pod tymi drzwiami i na pewno nie zdecydowałbym się wejść do środka, gdybym nie nawiązał kontaktu wzrokowego z Shane'em. Odejście w tym momencie byłoby po prostu istnym strzałem w kolano. Po przeminięciu paru sekund wszedłem do sali, a wszystkie oczy zwróciły się ku mnie. Przykładowo taki Dylan, którego obawiałem się najbardziej, tuż zaraz po Willu i Hailie, miał obojętny wyraz twarzy, jakby w ogóle nie zdziwił się moim przybyciem. Nie mam pojęcia czemu, ale w pewnym stopniu przyniosło by mi to ulgę, gdyby jeszcze nie czekała mnie ta rozmowa. Może on faktycznie nic nie zauważył? Ciężko stwierdzić, ale przecież nie będę się go o to pytać, bo przecież Dylan nie jest aż takim kretynem na jakiego wygląda i pewnie by się zorientował, że coś jest nie tak.

    Bliźniacy wymienili między sobą dość dwuznaczne spojrzenie i ponownie popatrzyli się na mnie. Na Hailie i Willa nawet nie potrafiłem spojrzeć. Od czasu, gdy tu wszedłem do tego momentu nie zaszczyciłem ich moim spojrzeniem, które właściwie skupiało się na trójce moich najmłodszych braci. Ja po prostu nie potrafiłem im spojrzeć w oczy. Willowi przez to, że go uderzyłem, a Hailie przez to, że musiała na to wszystko patrzeć.

     - Tony, Shane, ruszajcie te dupy i idziemy. - odezwał się w końcu Dylan, przerywając tę niezręczną ciszę, jednocześnie wstając z kanapy, która stoi w tym pomieszczeniu, oraz pospieszając bliźniaków.

     - Po co? - spytali się niemal w tym samym czasie.

     - Dziadkowi... - zaczął Dylan.

     - Dziadkowi, no ja nie mogę... - parsknął Tony, przerywając mu.

     - Vince'owi zebrało się na przeprosiny lub na jedną z tych posranych pogadanek. Chuj wie, co to będzie, wróżka nie jestem, cóż. Tak czy siak, zbierajcie te dupska z tym puf i wychodzimy. No chop, chop, matoły! - zarządził Dylan.

    O dziwo bliźniacy wstali z swoich, najwidoczniej wygodnych, siedzeń i tuż za Dylanem wyszli na korytarz. A ja nadal nie odwróciłem wzroku w stronę szpitalnego łóżka. Na co ja tak czekam? Że ktoś za mnie rozwiąże problemy, które sam stworzyłem? Marzenie...

    W końcu spojrzałem się w tamtą stronę. Nie mam pojęcia ile nerwów mnie to kosztowało, ale wcale nie poczułem się lepiej, ani tym bardziej pewniej. Jeszcze bardziej miałem ochotę się wycofać, ale na tym etapie to tym bardziej się nie uda. A mogłem tutaj po prostu nie wchodzić. Przeczekać to jeszcze trochę.

Z Innej Perspektywy | Vincent MonetOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz