Rozdział 30

119 8 0
                                    

Bitwa o Waszyngton

Trzy podstawowe zasady:

Zabić

Wygrać

Przeżyć


Rayne Arwens

Leciałam wysoko, nad płonącym miastem. Pode mną rozgrywał się dramat rodem z filmu science fiction. Jakby tego było mało zapadał zmrok. Demony będą niewidoczne. W oddali zauważyłam też czarne, ciężkie chmury, gdzie co chwilę błyskało światło błyskawic. Przynajmniej o pożar nie musimy się martwić.
Zilesis, na której grzbiecie siedziałam usiadła na obelisku przed Pentagonem i zaryczała przeciągle. Rozejrzałam się dookoła widząc jak smugi czarnego dymu gonią cywilów.
Wyciągnęłam różdżkę, spojrzałam w górę, gdzie kołowali Jake i Marii, po czym szepnęłam zaklęcie.
Z końcówki mojej różdżki wystrzelił srebrny splot energii, który z trzaskiem rozbił się o coraz ciemniejsze niebo. Wyglądało to jak przepiękna implozja, gdzie srebrne smugi układały się w smoka z rozłożonymi szeroko skrzydłami, z łbem w bok i ogonie układającym się w potrójny węzeł.
W znak Lacertae.
Z jego środka zaczęły wylatywać srebrne smugi dymu. Był to mój oddział, a za nim reszta naszej armii. Słyszałam jak w pobliżu krąży Stark.
   - Co tak długo Fury?- zapytałam.
   - Jesteśmy już na obrzeżach miasta. Zielony wystartował, Natasha i Clint także.- odpowiedział prosto do słuchawki w uchu.
   - Rozumiem. Niech będą ostrożni. America?- wywołałam go.
   - Słucham.- odezwał się.
   - Weź kilka oddziałów armii Amerykańskiej i zaatakuj od zachodu.- poinstruowałam Steve'a.
   - Tak jest.- odpowiedział z zapałem.
   - My ruszymy z powietrza!- krzyknęłam do Lacertae i Stark'a, po czym mój smok zaryczał przeciągle i wystartował.
Kołowałam nad Pentagonem tak długo, aż nie dołączyli do mnie Jake i Marii.
   - Za miłość.- odezwała się moja siostra.
   - Za wolność.- powiedział mój brat.
   - Za rodzinę.- dodałam, po czym w zwartym szyku polecieliśmy w stronę Białego Domu, a za nami nasi wierni poplecznicy.
Przed rezydencją prezydenta USA przygotowywały się do startu dwa śmigłowce. W ich stronę leciało z dziesięć demonów. Pokazałam gestem, aby moje rodzeństwo poleciało powstrzymać resztę, a ja zakołowałam nad przerażonymi politykami i ochroniarzami, którzy już we mnie celowali.
Zilesis zionęła ogniem, odgradzając tym samym drogę reszcie demonów, którymi zajmą się Jake i Marii.
   - Rayne, mamy tu istny armagedon w zachodniej części miasta.- odezwał się Steve.- Nie możemy sobie poradzić z jedną demonicą. Ale ona praktycznie nic nie robi.- oburzył się.
   - To pewnie Desidiae.- odpowiedziałam.- Dobra, wysyłam ci tam Lacertae.- dodałam i  gestem pokazałam żeby lecieli na zachód.
Sama sobie poradzę z tymi demonami w centrum. Może później pomogę im z demonem lenistwa...
Ale teraz...
Chwyciłam katanę Pai Mei'a pewnie w dłoni i w jednej chwili zeskoczyłam ze smoka tyłem.
Odwróciłam się w powietrzu obracając bronią w ręce. Dwa przeciągłe, raniące uszy krzyki rozległy się na tle odgłosów walki. Wylądowałam bezpiecznie na ziemi, a obok mnie spadły dwa, przecięte w pół, ciała demonów.
Wstałam i kilkoma ruchami dłoni pokonałam trzy następne.
Bum.
Bum.
Bum.
Trzy strzały zaraz obok moich uszów, sprawiły, że na ułamek sekundy byłam głucha.
Na szczęście trzy truchła demonów leżały u stóp polityków.
Ostatnie, idące w naszą stronę demony z tępym wyrazem bladej twarzy wygięły się w pół. Trzymałam wewnętrzną część dłoni ku górze z sztywno zgiętymi ku siebie palcami.
Magia krwi.
   - Stój i odłóż ten miecz!- rozkazał jeden z ochroniarzy prezydenta.
   - Panowie spokojnie.- odwróciłam się z miną niewiniątka.- Właśnie próbuję ratować wam życie.- dodałam uśmiechając się jak słodka, mała dziewczynka. Opuścili broń.- A teraz, trzymajcie się tych dwóch smoków.- wskazałam na złotego od Marii i szarego od Jake'a.- Oni was stąd wyprowadzą.- dodałam i obok mnie wylądowała Zilesis.
Usiadłam na jej na grzbiecie i wystartowałyśmy w stronę zachodu.
Burza była coraz bliżej, robiło się coraz ciemniej, a w tle odgłosów walki słychać było ciche grzmienie.
   - Steve, jak tam z Desidiae?- zapytałam do słuchawki.
   - Wciąż się nam wymyka.- odpowiedział.
   - Już do was lecę, wiem jak ją załatwić.- stwierdziłam i założyłam na siebie czarny płaszcz.
   - Stark, jesteś mi potrzebny.- zawołałam go.
   - Słucham.- odpowiedział wyraźnie zadowolony, pewnie z ilości pokonanych demonów.
   - Leć do Romanoff i Barton'a. Podejrzewam, że będzie tam Invidia.- odparłam.- Zajmij się nią, tylko uważaj na węża.- dodałam i wskoczyłam przez stłuczoną szybę do wysokiego wieżowca.
Założyłam kaptur.
Jak zabić demona lenistwa?
Stać się dla niego niewidocznym.
   - America, zagońcie ją do tego wieżowca naprzeciwko was.- szepnęłam do słuchawki.
   - Zrozumiałem.- odparł.
Nagle, ni stąd ni zowąd zobaczyłam jasnoniebieską smugę. Czyli się tu schowała.
Zamknęłam oczy.
Była blisko, zaledwie dwa kroki ode mnie, po prawej stronie.
   - Witaj Desi.- mruknęłam i zakręciłam kataną w dłoni. Przeraźliwy krzyk i martwa cisza.- Jak na razie dwa/zero dla mnie Lilith.- dodałam z satysfakcją.
Podeszłam do krawędzi biurowca i spojrzałam w dół. Nie było aż tak wysoko. Wzięłam głęboki oddech i skoczyłam.
Leciałam może ułamek sekundy, ale były one dla mnie wyjątkowe.
   - Pani, atakują południową część miasta.- podleciała do mnie Jessica.
   - Rozumiem. Jake, Marii, zaraz dołączę do was, lećcie.- powiedziałam.
   - Czy ty... cholera... widzieliście...- zaczął jąkać się Steve.
   - Tak, skoczyłam z dziesiątego piętra.- powiedziałam z obojętnością.- Stark, jak tam moja ulubienica z wężem?- zapytałam żartując.
   - Węża już nie ma... zaraz i jej się pozbędziemy.- mruknął.- Myślałem, że Siedem Grzechów Głównych są silniejsze.- zauważył.
   - Poczekaj aż zobaczysz Luxurie.- zaśmiałam się.- Jak skończycie lećcie na południe. Mają tam problem.- dodałam.- Lecimy do południowej części miasta.- zwróciłam się do Steve'a.
   - Tak jest.- odparł.
Jednym, szczególnie charakterystycznym gwizdem przywołałam Zilesis. Spojrzałam się z otuchą na moich czarodziei i zwyczajnych ludzi, którzy bronią nie tylko kraju ale i Ziemi.
Wsiadłam na grzbiet smoka mroku i wzbiliśmy się w powietrze.
Zerwał się ostry wiatr, cisza przed burzą się skończyła. Grzmoty były coraz to głośniejsze, a zimne jak na lipiec powietrze ciskało w moją twarz, jak kiedyś, gdy czekałam na Herisę, na polanie...
Herisa.
Gdzie ona teraz jest?
Cholera, Rayne, ogarnij się.
Światu grozi zagłada, a ty odpływasz.
Zilesis zrobiła korkociąg w dół. Trzymałam się kurczowo jej grzbietu, osłaniając twarz ramionami.
Słyszałam tylko wiatr, krzyki ludzi. Czułam śmierć.
Czułam...
Nie...
Nie. Nie. Nie.
Tylko nie to.
Uniosłam głowę. Wylądowałam razem ze smokiem mroku na asfaltowej, szerokiej jezdni.
Przed nami były tysiące, dziesiątki tysięcy demonów. Na dachach, w oknach i na ulicy.
Zaczął powoli padać deszcz, a błyskawice uderzały dookoła nas.
Z tłumu zakapturzonych postaci wyszły ubrana w złoty płaszcz Avaritia, w różowy Gulae, w zielony Invidia bez swojego ukochanego węża, Luxuria w czerwonym i Vanitas we fioletowym. Między nimi stanęła ona. Ubrana w czarny płaszcz, jak ja.
Lilith.
Jej czarne, długie, proste włosy mokły w coraz to mocniejszych strugach deszczu.
Zaśmiała się głośno, a wraz z nią reszta jej armii.
   - Rayne Arwens i jej żałośni ludzie.- zadrwiła.- Mówią, że walka z nią to zaszczyt, a wygrana niemożliwa.- tłum coraz głośniej się śmiał.- Oto dowód, że Rayne Arwens można pokonać. Myślisz, że jest inaczej?- wyciągnęła broń. Zeszłam z Zilesis.- Toż to żałosne.- wysyczała patrząc na mnie spod byka, a rechot armii ustał.
   - Może wygrałaś bitwę, ale to ja wygram wojnę.- warknęłam na nią.
   - Czyżby. Już trzy tysiące lat temu weszłaś mi w drogę. Teraz czas, by skończyć z rodem Arwens'ów i Sargona!- wrzasnęła.
Kolejne strzały.
   - Rayne!!!- krzyknęła Marii.
Spojrzałam się na bok i widziałam jak Jake biegnie mnie osłonić przed kulami z broni Lilith.
Nagle w powietrzu przeszytym deszczem i grzmieniem rozległy się szepty.
Demony niespokojnie spojrzały na siebie i gdy Lilith zrobiła gest dłoni uciekły w popłochu.
   - To Mefisto.- odezwała się Jessica.- Blake przyprowadził ojca.- dodała.
   - Jake, wylecz się...- mruknęłam klęcząc przed krwawiącym bratem.- Cholera jasna! NINIAS!!!- krzyknęłam.- Wyleczysz się, to tylko draśnięcie.- rana się nie goiła.- Wyleczysz się.- przytuliłam go do piersi.- Wyleczysz, słyszysz, wyleczysz...- z oczy pociekły mi łzy.- Ninyas... Ninyas, nie...- jego oczy stawały się powoli puste, a krew ściskała mi strugami po rękach.

***

Wszystkim, nawet Loki'emu, który widział każdą scenę rozgrywającą się w Midgardzie oczyma Heimdall'a, pociekła łza.
On sam zaś patrzył w pustkę, przez siebie, widząc jak mała czarownica, ściska ledwo żywego brata. Oczy czarnoskórego strażnika mostu zaszkliły się.
   - Ale to nie może być koniec...- zaczęła Frigga, piękna, złotowłosa kobieta, stojąca u boku Odyna, który spuścił wzrok.
   - I nie skończy.- odparł Heimdall.
Loki spojrzał na wszystkich ze smutkiem, ale i z wściekłością, że kazali mu to wszystko oglądać. Szybkim krokiem wrócił do komnaty, nie mogąc zrozumieć, jak ktoś, kto ma eliksir życia w żyłach, mógł tak po prostu odejść.
Celem miała być Rayne...
Co gdyby Jake nie zareagował, gdyby nie kochał siostry, która i tak go kiedyś nienawidziła, zginęłaby.
Wyobraził sobie jak Thor osłania go przed śmiertelnym ciosem, choć ten go nienawidzi...
Wszystko takie podobne.
Ale gdyby Rayne...
Nie, nie chciał o tym wszystkim myśleć.
Musiał zapomnieć, o niej, o czasie spędzonym w Kalifornii, o miłości do niej. Ona nie wróci, sama go w tym przekonaniu utwierdziła.
I choć pragnął wrócić. Wrócić i wszystko naprawić, pozwolić jeszcze raz by Marcus go opętał, by poczuć smak ust ukochanej, by być z nią i zapomnieć o krzywdach.
Ale nie pozwalała mu jego duma, charakter i ojciec.

----------------------------------------------------------------

   - Heimdall'u!- zawołał Odyn.

   - Słucham, Wasza Wysokość.- odparł.

   - Poślij po królową Nord.- rozkazał.

   - Czy jesteś pewny panie, że to aby jest ta, o której mówiła?- zapytał.

   - Na pewno. Ale istnieje tylko jeden sposób by się o tym przekonać.- stwierdził.

Dzienniki Rayne Arwens cz. I Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz