76. Ostatnie spotkanie

505 45 66
                                    

_____________________________
You there, I like you
I don't want anyone else
Hey, I love you
Yes you, I like you
You can be happy like in a dream Cause I need you
I like you, ooh
What if one of us first it will like
You like it, ooh
I'll come to you now
Fantastic, ooh
_____________________________

31 października, 1981 rok.

Minęło zaledwie kilkanaście dni, od kiedy Chanel skończyła dwa lata, gdy nadeszło Halloween, dla Parks i Black dzień, jak każdy inny. Normalnie Gwendolyn miała w planach wypróbować jeden z przepisów na ciastka z dynią i przy okazji spędzić kreatywnie czas z córką, lecz w tym roku już od pewnego czasu miała inne zajęcie.

Spojrzała na leżące na ciemnym korytarzu kartony, na których już zdążył osiąść kurz, choć położyła je tam zaledwie kilka dni temu. Mimo, że starała się sprawić, by cały dom wydawał się przytulniejszy i jaśniejszy, miała wrażenie, że ciąży na nim klątwa, która nie pozwala jej zmienić jego naturalnego charakteru. Dlatego też postanowiła się stamtąd wyprowadzić.

Nie chciała, by jej Chanlie, jej prawdziwe słońce w szarym życiu dorastało w ponurych, czterech ścianach, jedynie w towarzyskie portretów i przerażających rzeźb. Była jeszcze zbyt mała, by docenić spotkania z ciociami czy kuzynostwem.

Kolejnym powodem była śmierć Walburgi Black. I mimo, że Gwen przypuszczała, że nieobecność czarownicy bardzo ją dotknie, gdy ta ją opuściła, nie czuła absolutnie nic, jakby przez lata zdążyła przyzwyczaić się do krążącej nad nią kostuchy. Chanel początkowo pytała, gdzie jest jej babcia, lecz po czasie również zapomniała o niej, a temat ucichł, pozostawiając je tylko sobie.

Tak więc skończyły w wielkim domu, jednej sypialni i ze skrzatem domowym, który prawie w ogóle nie wychodził ze swojego legowiska, gdziekolwiek ono było.

Wytrzymała niecały rok, często dręczona w nocy koszmarami o osobach, których miała więcej nie zobaczyć, które odwracały się od niej i mówiły jej wszystko, czego nie chciała od nich słyszeć. Walburga, Eleonora, Regulus... Czasem pojawiała się też Ann Snow, z którą odbywała ostatnią rozmowę, pozwalała jej odejść, a potem patrzyła, jak ginie z ręki Śmierciożerców. Nie wiedziała, ile było w tym prawdy, ale miała dość wstawania w środku nocy i siedzenia wpatrzona w małą Black, by mieć pewność, że nic jej się nie stanie, gdy sama nie będzie przytomna.

— Chanlie, bądź grzeczna. Idę na górę po resztę rzeczy — powiedziała, zaglądając do salonu, w którym przebywała jej córka. Oparła się o futrynę, przez chwilę patrząc, jak dziewczynka z zainteresowaniem przegląda jedną z wielu kolorowych książeczek z ruchomymi częściami, które miała. Na pierwszy rzut oka wydawała się być aniołkiem, jak wtedy, gdy była zupełnie mała, jednak Gwendolyn doskonale wiedziała, że gdy tylko zostawiała ją samą, nabierała ciekawości do całego świata, a z magią, którą w sobie miała, była zdolna niemal do wszystkiego.

— Mamo, patrz! — uniosła książkę i odwróciła ją w stronę Parks, która w odpowiedzi uśmiechnęła się szeroko.

— Za chwilę do ciebie przyjdę i pooglądamy obrazki razem, dobrze? — zgarnęła z twarzy świeżo ścięte, ledwo sięgające obojczyków falujące się włosy i ruszyła w stronę skrzypiących schodów, mając zamiar poraz ostatni odwiedzić sypialnie, do której zdążyła przyzwyczaić się do nazywania swoją.

Pokój był pusty, jakby przez ostatnie lata nie mieszkał w nim nikt, a przynajmniej nie czarownica z masą ubrań, przedmiotów i pamiątek. Prawie wszystko zdążyła już spakować do kartonów i teleportować do domu Parksów, w którym postanowiła, że tymczasowo zamieszka. Jej ojciec nie żył, więc i tak był pusty, a poza tym wspominała go jako raczej jaśniejsze miejsce, niż to, w którym się znajdowała.

Made of blood · Regulus Black ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz