Stwierdziliśmy, że ten dzień, a właściwie jego koniec, jest wyjątkowo dobry do świętowania i wszelkiego rodzaju imprez. Ale co to za impreza, jeśli jest nas tylko pięciu. Trzeba zebrać odpowiednią ekipę. Wzięliśmy przykład z Freitaga. Skoro on umie zorganizować wszystkich skoczków i zebrać ich pod jeden budynek w środku miasta, to czemu miałoby nam się to nie udać? Na pierwszy ogień poszli oczywiście Niemcy.
-Czy ja pójdę? Ludzie, ja na łożu śmierci chcę umierać z butelką dobrej wódeczki w ręce.- zaśmiał się nasz król imprez. Pociągnął za sobą Wellingera, Wanka, Leyhe, Freunda i Eisenbichlera. Norwegów jeszcze albo już nie było w pokojach. Niemcy, Czesi, Polacy, Japończycy, Słoweńcy w całych składach do tego dwóch Finów, Szwajcar i Francuz, wszyscy ci wyszli za naszą prośbą na zewnątrz hotelu.
-A wy wszyscy to gdzie się wybieracie?- nagle na horyzoncie pojawił się nie kto inny tylko władca wszechmogący nasz Walter Hofer I.
-Na imprezkę.- oznajmił z wielką powagą Freitag.
-I co, myślicie, że tak sobie po prostu pójdziecie?- spojrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem, znaczy ta część nas, która znała język niemiecki, którym posługiwał się nasz wielki mistrz.- Beze mnie?- dokończył Hofer. Uśmiechnęliśmy się i grupą około czterdziestoosobową ruszyliśmy przez ulice pięknej Szwajcarii. Po drodze zebraliśmy cały skład Norweski, szukający dobrej okazji do imprezowania.
-Na końcu tej ulicy jest bar ,,Koło młyna" ale nie polecam, za słabe drinki.- oznajmił Richard już po Angielsku tak, by cała nasza ogromna ekipa mogła go zrozumieć.- A dalej tam, za rogiem zobaczycie zaraz klub ,,Roztańczony jednorożec" Heh... Jeśli chcecie jutro nie wstać z łóżka, to właśnie to miejsce jest wprost idealne. Jakieś dziesięć minut stąd idąc tą ulicą, znajdziecie bar ,,U pogodnego Szwajcara" tutaj jak jesteś sam, jest naprawdę przyzwoicie, ale nie nadaje się na ostry melanż grupy pięćdziesięcioosobowej. Tam widzicie klub ,,W zielonym gaju", który odwiedziliśmy ostatnim razem i przyznam nieskromnie, że impreza wyszła rewelacyjna...- Jejku... Jesteśmy tu zaledwie tydzień, a Freitag już obczaił i wyuczył się na pamięć wszystkich barów i klubów w tym mieście?- O wiem, gdzie możemy pójść!- ciągnął dalej.- Piętnaście minut spacerkiem i dojdziemy do świetnego klubu ,,Na skraju tęczy". Idziemy!- Zadecydował i wszyscy ruszyliśmy za nim.
Bar, a raczej klub ,,Na skraju tęczy" okazał się być idealnym odzwierciedleniem swojej ambitnej nazwy. Ściany ozdobione były wielobarwnymi pasami, połyskując brokatem w niektórych miejscach, aż mieniło się w oczach. Lekki kicz, ale najwyraźniej o to chodziło projektantowi, ponieważ wszystko tu było w takim klimacie.
-Uwierzcie mi, jak tu się napijecie, to to wszystko będzie jeszcze bardziej kolorowe.- zaśmiał się Richard, ruszając w stronę didżeja.
-A da się być jeszcze bardziej kolorowym?- słusznie zauważył Stefan, rozglądając się po pomieszczeniu.
Wszyscy wspólnie ustaliliśmy, że zrobimy tu małe przemeblowanko. Oczywiście wpierw zapłaciliśmy za wynajęcie klubu na ten wieczór, by nikt nie miał nic przeciwko naszym wesołym poczytaniom pod wpływem alkoholu.
-Siedzimy razem i koniec.- zarządził Fannemel. Przytaknęliśmy jednogłośnie. Złączyliśmy wszystkie możliwe stoły w jeden, długi, na środku pomieszczenia. Każdy przysunął sobie stołek i teraz grupka około pięćdziesięciu mężczyzn siedziała przy jednym stole w kolorowym do obłędu klubie.
-Panowie, pierwszy toaścik za naszego dzisiejszego zwycięzcę.- Oznajmił Richard, przynosząc każdemu kieliszek. Co ciekawsze, każdy z nich był innego koloru i nie znaleźliśmy dwóch takich samych. Potem swoją część dołożył Leyhe. Trzymając po dwie butelki wódki w jednej ręce, zaczął nalewać ją do małych kieliszków. Wszyscy przyglądali się uważnie, jak doświadczony w swoim fachu Niemiec nie rozlewa ani jednej kropelki tego cennego płynu.
-Za zwycięstwo Romana!- ktoś wzniósł pierwszy toast. Potem leciało już z górki. Na początku padły dwa nazwiska, Ammanna i moje, ponieważ staliśmy dziś na podium, następnie każdy wznosił toast za swojego sąsiada, siedzącego obok na krześle. Z każdym kieliszkiem było coraz weselej.
-Za naszego jedynego króla, władcę i jedyny w swoim rodzaju wzór do naśladowania, Waltera Hofera!- Powiedział Diethart, unosząc kieliszek do góry. Wszyscy zrobiliśmy to samo, po czym wypiliśmy jego zawartość. Ciekawe... Jeśli moja pamięć mnie nie zawodzi, to jeszcze całkiem niedawno Diethart zarzekał się, że idzie zabić Hofera. Ach, mniejsza o takie szczegóły!
-Muszę częściej wpadać do was na imprezy.- zaśmiał się Hofer.- Kiedy planujecie następną?
-U mnie to impreza trwa przez dwadzieścia pięć godzin na dobę. Zapraszam o każdej porze dnia i nocy.- Freitag wyszczerzył zęby.
Po... yyy... nie liczę już którym kieliszku, Norwegowie, a konkretnie Fannemel i Bardal postanowili przejść się po klubie. Po jakichś piętnastu minutach, w ciągu których padł kolejny toast, tym razem za krawężniki przy chodnikach, wrócili z jakimś wielkim pudłem w rękach. Wszyscy spojrzeliśmy na nich zaciekawieni. Okazało się, że znaleźli oni stare kostiumy, chyba z jakiegoś przedstawienia. Bez najmniejszego oporu wszyscy zaczęliśmy się rzucać na ubrania, by wybrać jak najciekawsze przebranie. Mnie trafiło się coś, co miało przypominać chyba jakiegoś jelenia. Zrządzeniem losu było, że Krafti został sarenką. Thomas nie bez powodu wybrał sobie kostium konia. Było mu w nim bardzo do twarzy. Popinger przebrany za sowę zaczął biegać po pomieszczeniu, wymachując rękami, niby skrzydłami, i pohukując wściekle. Zaraz na sali pojawiło się wiele ciekawych postaci, takich jak pasty do zębów czy kubki z napisem ,,I love coffe". Obok mnie przechodziły również wielkie buty czy skarpetki, a nawet ktoś przebrany za bokserki. Ja się nie pytam, po co komu takie stroje. Nic jednak nie przebijało Waltera. Ubrał on dużą, krzaczastą perukę, chyba z lat sześćdziesiątych. Do tego przyodziany był w różowe spodnie z cekinami. Bluzkę zastępowała górna część kostiumu ketchupu. Na twarzy miał maskę kibola z wielkim, czerwonym napisem ,,Kiss my ass".
Grubo po północy jakieś 3/4 towarzystwa postanowiło ruszyć do hotelu. Gdy około trzydziestu osób w przedziwnych strojach wyszło na ciemną ulicę, nucąc pod nosem jakieś piosenki i chwiejnym krokiem podążając ,,byle do przodu", ktoś, kto widział to z boku musiał mieć niezły ubaw.
Droga, która uprzednio zajęła nam niecałe piętnaście minut, teraz trwała ponad godzinę. W jednej mniejszej kupce szedłem ja, Stefan, Fannemel, Lanisek i Freund.
-Nie idziemy już ciut za długo?- zauważył Kraft, rozglądając się naokoło.
-Kto jest za tym, że się zgubiliśmy, podnosi rękę do góry.- stwierdził Severin, chwiejnym krokiem idąc przed siebie.
-A po co komu kabaczek?- powiedział raczej sam do siebie Fannemel, kończąc pewnie jakąś interesującą myśl w swojej głowie, po czym wszedł do pierwszego lepszego budynku. Dobra, nie wiem, po co i nie chcę wiedzieć. Jestem tylko ciekaw, jak zareagują obywatele, gdy zobaczą pijanego Norwega w przebraniu ośmiornicy. Po chwili Freund opadł na ławkę i zasnął na niej. Lanisek brnął dalej i zaczął nawet poszukiwać drogi powrotnej w pobliskich krzakach. Nagle usłyszeliśmy plusk i ruszyliśmy w tamtą stronę. Za owymi krzakami okazało się znajdować jezioro, do którego najwyraźniej wpadł Słoweniec. Po dość dużym wysiłku udało nam się go stamtąd wyciągnąć. On zatoczył jeszcze jedno kółko naokoło własnej osi, po czym upadł na ziemię.
Kraft prawie nieprzytomny zawisł na moim ramieniu, a ja oparłem się o niego. Zaszliśmy parę kroków.
-Stefan, faktycznie jest kolorowo, widzisz tę tęczę?- wskazałem gdzieś przed siebie.
-Jak na dłoni Michi.- odpowiedział mi, czkając w połowie. Po tych słowach obydwoje runęliśmy na pobliski trawnik.
CZYTASZ
Kraftboeck- miłość w skocznym świecie
Fanfiction[OPOWIADANIE ZAKOŃCZONE] ,,W tym jednym, wyjątkowym momencie liczył się tylko Stefan i jego malinowe usta. Co będzie, to będzie, ale wiem, że z moim ukochanym wszystko będzie tak, jak być powinno... Bo przecież miłość może przenieść góry." Dwóch wsp...