Krew. Ciężar. Strach. Desperacja.
Szłam w stronę ulicy prowadząc ledwo żywego Scotta. Byłam silna, jednak stres związany z wydarzeniem w moim domu oraz kilometry drogi nie ułatwiały mi prowadzenia go. Chłopak co chwilę jęczał z bólu wciąż uciskając tryskającą czerwoną cieczą ranę. Czułam, że coraz bardziej opada z sił, ale szłam dalej modląc się, by ten nie zemdlał. Niestety, blisko końca rezerwatu Scott się potknął upadając na miękki mech znajdujący się w lesie.
- Scott, proszę...- mówiłam próbując go podnieść, jednak był ciężki i słaby. Gdy stracił przytomność, zaczęłam wołać o pomoc, która jednak mogła mieć negatywne skutki i sprowadzić na nas łowców. Kucnęłam obok Scotta nasłuchując jego oddechu. Był płytki i wolny. Ale oddychał, a to było w tamtej chwili najważniejsze. Dopiero wtedy poczułam piekący ból uda, z którego sączyła się stużka krwi. Dotknęłam okolicy rany, której dotyk sprawił mi jeszcze większy ból. Jęknęłam cicho siadając na ziemię. Nie miałam siły iść, nieść Scotta, wołać o pomoc. Nie rozpoznawałam tego rejonu lasu, jednak byłam pewna, że jesteśmy przynajmniej pół kilometra od mojego domu. Rozejrzałam się po okolicy, która zawierała jedynie drzewa i kilka krzaków. Nagle usłyszałam kroki. Mimo bólu wstałam z pozycji siedzącej, gotowa bronić nieprzytomnego chłopaka. Zza jednego z drzew wyszedł ciemnoskóry mężczyzna. Na początku go nie poznałam, ale po chwili zrozumiałam, że to doktor Deaton, którego podczas feralnej nocy w szkole posądziliśmy o bycie alfą. Cóż, moje życie byłoby łatwiejsze, gdyby faktycznie nim był.
Podbiegł do nas, a ja opadłam na ziemię opierając się o najbliższe drzewo.
- Co się stało?- spytał badając puls Scotta.
- Wypadek.- odpowiedziałam. Bardzo potrzebowaliśmy wtedy pomocy kogoś, kto wie jak pozbyć się wilczego ziela z organizmu. Ja tego nie wiedziałam, albo przynajmniej nie wiedziałam jak to poprawnie zrobić, by nie spowodować większej szkody.
- Z łowcami?- spytał wciąż zajmując się McCallem.
- Chwila...- rzuciłam przyglądając się mężczyźnie.- Pan...
- Tak wiem o wilkołakach. Więcej niż myślisz. Znałem twoją mamę.
- Że co? Nigdy o panu nie słyszałam.- stwierdziłam oburzona.
- Bo działałem pod przykryciem weterynarza.
- Jesteś emisariuszem?- spytałam powoli rozumiejąc jego słowa. Deaton posłał mi lekki uśmiech, po czym przyjrzał się mojej nodze. Syknęłam, gdy ten naciągnął skórę obok rany.- Wilcze ziele, prawda?
- Tak. Muszę was stąd zabrać i wypalić rany.- wyjaśnił.- Jak się tu znaleźliście? Są inni ranni?
- Nie wiem...byliśmy w moim domu z Jacksonem i Derekiem. Jackson gdzieś uciekł, a Derek...- urwałam zdając sobie sprawę, że nie wiem czy przeżył atak łowców.- Kazał mi zabrać Scotta i uciekać.
- Rozumiem.- powiedział wstając na równe nogi.- Poczekajcie tu. Nie daleko mam samochód, więc podjadę jak najbliżej. Będziesz musiała pomóc mi ze Scottem.
- Gdzie pojedziemy?
- Do klinki. Trzeba wyjąć kule i wypalić ranę, albo Wilce ziele dojdzie do serca, a wtedy już nic nie wskóram.
Deaton zrobił jak powiedział i po chwili zobaczyłam jego samochód, którym zaparkował kilka metrów od nas. Wraz z jego pomocą położyłam Scotta na tylne siedzenia, a sama usiadłam obok kierowcy. W klinice zajął się najpierw moim towarzyszem, który był w o wiele gorszym stanie. Gdy wypalił mu ranę, Scott się obudził, ale po chwili znów odpłynął nabierając siły. Przyszła kolej na mnie. Najpierw weterynarz wyjął kule z mojego uda, a następnie wypalił miejsce po niej, dzięki czemu to szybciej się zagoiło. Bolało, ale było to konieczne, by przeżyć postrzał. Poczułam się senna, po czym również odpłynęłam w błogi sen regeneracyjny. Obudziłam się na krześle, na którym usnęłam, tylko że przykryta kocem. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było późno, a nad ladą świeciła się tylko jedna lampa. Nie licząc jej cały pokój był pokryty ciemnością, która była idealna do snu. Scott również nie spał, a siedział na krześle przy przeciwnej ścianie sprawdzając coś w telefonie.
- Hej.- wyszeptałam zachrypniętym głosem. Chłopak słysząc mnie szybko oderwał wzrok od komórki i przyjrzał się mi, jakby upewniając się, że nie mówię przez sen.
- Hej.- odpowiedział podchodząc do mnie wciąż przytrzymując miejsce po zagojonej już ranie.- Jak się czujesz?
- Dobrze.- stwierdziłam.- A ty?
- Dzięki tobie wciąż żyje, więc...
- Też byś tak zrobił.
- Możliwie, ale to ty uratowałaś mnie. Jestem twoim dłużnikiem.
- Coraz dłuższa ta lista długu.- zażartowałam, na co ten cicho się zaśmiał.- Derek do ciebie pisał?
- Nie. Pewnie gdzie uciekł i zgubił telefon, żeby go nie namierzyli.- stwierdził, ale mnie to nie przekonało. Bałam się, że leży gdzieś w lesie przecięty w połowie tak, jak Laura. Wtedy przypomniałam sobie o Peterze, który zabił moją siostrę.- Pokłóciliście się, prawda?
- Przecież wiesz.- rzuciłam spuszczając głowę.
- O co poszło?
- Chcieli, żebym...była po ich stronie.- wyjaśniłam smutno.
- Jak to? Po ich stronie w czym?
- W walce. Te wszystkie śmierci to zemsta za pożar.
- Ofiary brały w tym udział?- spytał, a ja przytaknęłam gestem głowy.- Dlaczego to zrobiły?
- Peter i Derek twierdzą, że ktoś ich do tego zmusił. Ktoś z łowców.
- Z Argentów?
- Tak. Chcą, żebym się dowiedziała kto z ich rodziny za tym stoi.
- Zrobisz to?- powiedział, a ja wzruszyłam ramionami.
- Od czasu pożaru myślałam tylko i jedynym. O zemście. Za mamę. Za ojca. Za Core. I za wszystkich, którzy byli razem z nimi. Tylko o tym myślałam zasypiając i tylko z tą myślą się budziłam.- wyjaśniłam patrząc mu w oczy. Widziałam w nich zrozumienie, a przez ton mojego głosu również smutek.- Teraz jednak, gdy jestem tak blisko nie jestem w pewna, czy za śmierć powinniśmy odpłacić się śmiercią. Z resztą nie ufam im. Chcą na mnie wpływać i każda rozmowa ma zamierzony efekt.
- To znaczy?
- Dziś rozmawiałam z wujem. Próbował mnie przekonać do swoich racji, po czym stwierdził, że wezwie ciebie do rzezi. Derek wiedział, że nie pozwolę, byś ryzykował życiem za sprawę, która ciebie nie dotyczy. Wiedział, że zgodzę się im pomóc pod warunkiem, że oni zostawią ciebie i resztę w spokoju. A ja głupia się zgodziłam nie czując w tym żadnego podstepu.- wyjaśniłam, a chłopak wydawał się zdziwiony moimi słowami.
- To...nie wiem co powiedzieć.- stwierdził chowając ręce do kieszeni. Wzruszyłam znów ramionami nie oczekując odpowiedzi z jego strony.
- Nie musisz nic mówić.- rzuciłam wstając z krzesła, którego oparcie wbijało mi się w plecy.- Moja rodzina zawsze była tajemnicza, ale zawsze też się wspieraliśmy. Teraz jednak nie ufam już nawet bratu, a mój dom nie jest już moim domem, a...dawnymi wspomnieniami.- dodałam opierając się o stół lekarski. Zapanowała chwila ciszy, która wcale mi nie przeszkadzała. W sumie to po moim wyznaniu nie spodziewałam się intensywnego dialogu, a ciszy, by ten mógł poukładać swoje myśli. Nie znałam Scotta długo, ale jedno wiedziałam. Nie mówi nic pewnego. Jeśli nie wie jak lub co powiedzieć to po prostu milczy, a mi to bardzo odpowiadało. Ja też w takich chwilach wolę milczeć.
- Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam.- odezwał się w końcu, a ja spojrzałam na niego przeszkolonymi oczami.- Nie wiem, jak to wszystko znosisz. Jesteś rozdarta między rodziną, która cię okłamuje, a rozumem, który każe ci zapomnieć. Mimo wszystko walczysz i pomagasz nam.
- Nie jestem tak silna jak myślisz. Nie tak silna, jaką chciałabym być i nie tak silna jak Derek.- wyszeptałam patrząc na palce, którymi zaczęłam nerwowo stukać w stół. Pierwszy raz to powiedziałam. Dla otoczenia wydaje się twarda i groźna, jak mój brat. Niestety w środku od wielu lat jestem zniszczona...jakbym faktycznie spłonęła razem z rodzicami, a ciało wykonywało kolejne czynności. Jakby nie było już moje. Poczułam ciepło dłoni Scotta, która spoczęła obok mojej. Po chwili objął ją chcąc mnie pocieszyć. Słone łzy cisnęły mi się na oczy, jednak tym razem nie byłam w stanie ich zahamować. Czułam, jak spływają jedna po drugiej po moich policzkach. W końcu podniosłam wzrok na Scotta, który przyglądał się mi ze współczującym wyrazem twarzy.
- Wolę ciebie taką jak teraz, a nie tą damską wersje Dereka.- stwierdził, na co na się zaśmiałam, a on razem ze mną. Wolną ręką wytarłam policzki, po czym puściłam dłoń chłopaka i objęłam go za szyję chcąc poczuć jego wsparcie. Scott bez słowa odwzajemnił objęcie i położył brodę na czubku mojej głowy, która z kolei oparła się o ramię McCalla. Była to chwila, w której naprawdę poczułam się bezpiecznie. Pierwszy raz nie musiałam nikogo udawać. Mogłam tam stać i płakać w jego ramię, a Scott pozwolił mi na to, choć wciąż bardzo kochał Allison. Cóż, kolejna noc dużo między nimi zmieniła. A jednocześnie zmieniła też między nami.Dobry wieczór misiaczki ♥️🐻
Mam nadzieję, że w końcu zaspokoiłam wasze wymagania i potrzeby tego shipu 😍 jest tu tak dużo Carott, że wręcz mnie wykręca z podniecenia...jestem bardzo z niego dumna, że ani zdaniem nie odezwali się na temat inny niż tej dwójki (dobra +Derek)... (i +Deaton)... (no i rodzina Hale'ów, ale to w sumie można zaliczyć do Caroline) 😂😂😂Tak czy siak myślę, że wam się spodobał, ale oczywiście zostawcie gwiazdkę, komentarz i obserwujcie mnie na wattpadzie (o ile już tego nie robicie)
Dobranoc 🐻♥️
CZYTASZ
Live to be with you | Scott McCall
Werewolf𝐽𝑒𝑑𝑛𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎. 𝐶𝑧𝑦 𝑗𝑒𝑑𝑛𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎 𝑚𝑜𝑧̇𝑒 𝑡𝑎𝑘 𝑑𝑢𝑧̇𝑜 𝑧𝑚𝑖𝑒𝑛𝑖𝑐́? 𝐶𝑧𝑦 𝑚𝑜𝑧̇𝑒 𝑘𝑜𝑔𝑜𝑠́ 𝑧𝑚𝑖𝑒𝑛𝑖𝑐́? 𝑊 𝑜𝑏𝑙𝑖𝑐𝑧𝑢 𝑡𝑟𝑎𝑔𝑒𝑑𝑖𝑖 𝐶𝑎𝑟𝑜𝑙𝑖𝑛𝑒 𝐻𝑎𝑙𝑒 𝑡𝑟𝑎𝑐𝑖 𝑤𝑠𝑧𝑦𝑠𝑡𝑘𝑜. 𝑅𝑜𝑑𝑧𝑖𝑛𝑒̨...