ROZDZIAŁ LXII: Niepokojów ciąg dalszy

325 21 189
                                    

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.


Niepokojów ciąg dalszy

Buda, marzec 1390


Koniuszki szczupłych palców igrały ze sobą, sprawiając, że światło, dobiegające z wielkich okien sali tronowej, odbijało się w kamieniach szlachetnych, zdobiących je. To z kolei w każdej chwili mogło oślepić wszelkich doradców i możnych, znajdujących się teraz w sali tronowej i zgromadzonych dookoła najjaśniejszego pana. Wyprostował się na tronie, opierając ręce o podłokietniki. Palce jego zakleszczyły się dookoła końców ramion tronu, a on zaś spojrzał na zgromadzonych pełnym niechęci spojrzeniem.

Stali jak zaklęci, jakby jedno spojrzenie Zygmuntowych oczu zamieniło ich w statuy kamienne. Król wtenczas rękę podniósł i począł pocierać o siebie palce, mierząc jednocześnie swym wzrokiem możnych. Ponownie przynieśli przed jego oblicze złe wieści, choć tym razem wybuch złości Luksemburg chciał stłumić wewnątrz siebie.

Cisza gęstniała, a atmosfera stawała się grobową. Nikt się nie ruszał, jedynie gałki oczne króla biegały to w lewo, to w prawo, chłodnym swym spojrzeniem spoglądając na jego poddanych i doradców. Zygmunt podniósł drugą rękę i powoli opuścił poprzednią, przenosząc ciężar ciała na drugą dłoń. Podparł lekko podbródek o zaciśniętą pięść, na której serdecznym palcu błyszczał wielki rubin. Na tronie nie siedział specjalnie dbale, choć zawsze prezentował się nań jak urodzony władca, wyciągnął teraz przed siebie prawą nogę wystającą spod stroju, obutą w ciemnozieloną ciżmę ze złotymi wstawkami. Druga z jego stóp potulnie schowała się w połach płaszcza.

Odetchnął głośniej, opadając trochę na oparcie, po czym opuścił obie ręce na podłokietniki, pozwalając dłoniom zwisnąć i świecić pierścieniami.

— Banda nieudaczników... — zaczął swój monolog, spoglądając po twarzach poddanych. — Jakbyście nie umieli powstrzymać Bośniaka przed najazdami... Żałujecie teraz i bijecie się w piersi, ale jakoś chęci do kontrataku w waszych twarzach nie widzę. A podobno bić się lubicie...

— Nie nadmiarem — mruknął Lackfi, stojący po lewicy Zygmunta.

— Trwoga was przed Kotromaniciem objęła? — spytał ironicznie król. — A może boicie się mej osoby, że łby polecą? Gdybym zaraz was wszystkich ściął, straciłbym wszystkich swoich doradców. — Wyraz twarzy Zygmunta był niby maska, chłodny i spokojny, jedynie oczy błyszczały złośliwymi iskrami. — A czym jest królestwo bez urzędników, jeśli nie ino domem tyrana? — Usta jego uśmiech rozjaśnił, jednak nie radosny, a sarkastyczny. — To wasz król, mój wielki poprzednik, Ludwik, tak pragnął tych ziem, tak chciał utwierdzić na nich swe panowanie, a wy puszczacie je wolno dla tego głupca, Tvrtka? Gdzież ci waleczni Madziarzy, których wielki ptak przyprowadził na te ziemie?¹

Przez komnatę przeszedł, niczym sztorm na morzu, szmer głosów panów. Spoglądali po sobie i szeptali coś do siebie. Zygmunt uśmiechnął się w duchu, widząc, iż wywołał w Węgrach poczucie dumy z przodków połączone z wiedzą o swej winie. Jedna chwila, a zbiorą swe wojska, by walczyć z Tvrtkiem, który postanowił wziąć sobie za cel odebranie Węgrom południowych ziem. Jedynie Zadar stawił większy opór, przez co ten szaleniec wycofał się na swe terytoria i ze swych zamków od tej pory nosa nie wyściubił.

Maria, król WęgierOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz