Tom I ~ Rozdział 7

506 52 141
                                    

W czasie gdy jedni spijali drinki i wyrzucali z siebie niebezpieczne pytania, w pewnym biurze, które to mieściło się w wieżowcu w centrum LA, stał zamyślony mężczyzna. Spoglądał na miasto u swych stóp, podziwiając morze światełek i ten ruch uliczny. Cały świat żył, jakby nie zależało mu na przyszłości. Mężczyzna ich nie winił, wszak obrał sobie za cel ochronę słabszych po raz kolejny w swoim życiu. Był on silniejszy od swojej nastoletniej wersji, miał większą wiedzę, ale i doświadczenie w walce. Mało istniało rzeczy, które mogły go jeszcze w tym nędznym żywocie zaskoczyć.

Do przestronnego pomieszczenia wkroczył mężczyzna po czterdziestce w dobrze skrojonym garniturze. Odłożył na biurko przełożonego dokumenty, ale nie wyszedł po tym z pomieszczenia. Stał i patrzył w barczyste plecy osoby, którą podziwiał. Nigdy nie odczuwał swojej istotności bycia na świecie, aż do czasu poznania tego człowieka. Dał mu on cel, wytyczył plan działania i przede wszystkim zaufał.

– Jak sprawy stoją? – spytał głębokim barytonem, nie przerywając podziwiania miasta nocą.

– Dwójka Szaleńców trafiła do klatek, czwórka została zgładzona na miejscu lub w drodze – zaraportował, oplatając nadgarstek palcami drugiej dłoni. Stał w służbowej pozie, ale traktował ją bardzo poważnie. Okazywał szacunek.

– Straty?

– Żadnych. Pański syn spisał się jak zwykle wyśmienicie.

– Wszystko postępuje zgodnie z planem?

– Naturalnie. Dostajemy raporty dzień w dzień. Toma jest gotów wyruszyć w każdej chwili.

– W tej chwili potrzebujemy jego krwi – odparł oktawę wyżej. – Niech przez tydzień leży i odżywia się odpowiednio. Wszystko musi być na swoim miejscu.

– Powiadomię go – zapewnił.

Mężczyzna odsunął się od okna. Pstryknięciem sprawił, że pomieszczenie zalało ciepłe światło, idealnie prezentując jego majestatyczną osobę, która podeszła do biurka. Sięgnął pojedynczy dokument i okrutnie się uśmiechnął, wpatrując w podpis niegdyś najlepszego przyjaciela.

– Jaką mamy pewność, że dzika karta zagra tak, jak oczekujemy? – spytał zaintrygowany Edward, powodując tym samym szerszy uśmiech na twarzy przełożonego.

– Krew z krwi. Żadne z jego dzieci nie jest bardziej Lutherem niż Gabriel i żadne z moich dzieci nie jest bardziej nieokrzesane niż Arrow. Strzał padnie.

– Genialne – odparł z podziwem.

– Zapamiętaj, Edwardzie, jedno. – Odłożył kartkę, spoglądając znów za okno. – Nie trzeba być oszustem, żeby wygrać starcie. Graj, moje dziecko, graj pięknie. Niech występ twój zachwyci niewierzących – wyszeptał do siebie.

James Becker nigdy nie śmiał się tak okrutnie i radośnie jednocześnie. Czekał tak długo, aby móc poprowadzić rozgrywkę, aby móc być w centrum jak trzydzieści lat temu podczas buntu. Obiecał upadek Trójcy i Pokoju, zamierzał obietnicy dotrzymać. Jeśli jego dzieci sądziły, że nie przyłożą do tego ręki, miały niebawem poczuć się zdziwione. Nie pozostawiał złudzeń, wiedział, co czyni.

Kto mógł przewidzieć jego ruch?

Jedyną osobą, która chciała podjąć ryzyko, był jego najmłodszy syn Arrow. Ten jednak grał dokładnie tak, jak oczekiwał od niego ojciec, kłócąc się z Gabrielem. Przynajmniej na to wychodziło po niepewnej wymianie zdań. Wilkerson nie chciał dać się sprowokować, dlatego chwycił swojego beznadziejnie wyglądającego – jego zdaniem – drinka i wypił haustem całą zawartość. Ten nieoczekiwany ruch wyraźnie zmienił atmosferę.

Lost energy//bxb//✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz