Tom I ~ Rozdział 12

433 55 68
                                    

Gabriel Wilkerson nie był zainteresowany żadnymi padającymi w mediach słowami Trójcy czy Jamesa. Skupiał się jedynie na samym sobie, gdy każdego dnia musiał znaleźć sensowny argument do dźwignięcia się z łóżka lub poważniejszy, aby nie dotknąć Zwykłego mijanego na korytarzach akademii i po prostu nie wysuszyć go całkowicie. Takie tam nic, można by rzec, prawda?

Lata beztroski minęły. Kwiaty zdążyły parę razy zakwitnąć, liście z drzew opaść, a ostatecznie zdarzyło się nawet, że wszystko pokryła warstewka śniegu. Pętla powtarzała się bez końca, tylko Gabriel czuł przyspieszający czas, jakby ten przeciekał mu między palcami jak piasek na plaży. Starał się nadążyć, ale wszyscy, których znał, byli daleko przed nim. Idealni. On zaś pokryty warstwą zaschniętej krwi lub jeszcze ciepłej i kleistej. Ile razy śnił o staniu się potworem? Ile razy widział obrzydzenie i strach w oczach najbliższych? Nie potrafił zliczyć.

Prawa Umiejętnych obejmowały tylko Stany Zjednoczone. Chętnie wybrałby się do takiej Rosji, gdzie Umiejętni byli wyłapywani jak niegdyś czarownice. Tylko że ich nie palono na stosach, a rozczłonkowywano i poddawano setkom eksperymentów. Tam mógłby się zabawić w polowanie.

Pstryknął długopisem, a dźwięk nienaturalnie rozniósł się po cichej bibliotece akademickiej. Odwrócił głowę na okno, za którym było zdecydowanie zbyt buro jak na pierwszego grudnia. Deszcz spływał strużkami po szybach. Fascynujący widok, Gabriel zawsze lubił oglądać deszcz i być przez niego dotykanym. W koszmarach – lub fantazjach – przeważnie padał deszcz, gdy on rozrywał ofiarę lub pożywiał się jej czasem. Takim sposobem nabawił się sentymentu do pogody. Słonecznie było zbyt wesoło, śnieżnie było zbyt jednokolorowo, a deszcz nadawał oczyszczenia wszystkiemu, co dotknął.

Ponury to świat, gdy nikt się nie uśmiecha.

Gabriel gwałtownie odwrócił wzrok z okna, ale nie zastał nikogo koło siebie. Głos był tak wyraźny, że nie dało się pomylić osoby, do której on należał. Mimo to wokół dwudziestolatka nikogo nie było. Wytężając słuch, usłyszał tylko szelest przewracanej właśnie kartki książki trzymanej w dłoniach Morisa – bibliotekarza. W zegarku stojącym na oldskulowym biurku przesuwała się rytmicznie wskazówka sekund. Nikt nawet nie poruszał się po bibliotece, nikt oprócz Gabriela i Morisa nie oddychał. Byli sami tego ponurego poranka.

– Jacob?

Gabriel zaryzykował cichym zawołaniem mężczyzny, ale odpowiedziała mu ta sama cisza, w której zatonął raptem minutę wcześniej. Nic. Nikogo nie było.

Przygarbił się, opadając ramionami na blat stołu. Skrzyżował przedramiona i umieścił na nich prawy policzek, aby znów wpatrywać się w spływające kropelki deszczu. Zdecydowanie pogoda oddawała teraz jego humor. Słyszał głos kogoś, kto odszedł i z pewnością nie wróciłby do Gabriela.

To tylko zabawa, G. Daj spokój, nie mogłeś traktować tego serio – poniosło się tym samym echem w jego głowie, co wcześniej pstryknięcie długopisu.

Tamten czas nauczył Gabriela, aby nie traktować ludzi serio. Nauczył się zabawy aż za dobrze. Tylko że ta znudziła mu się po czasie i stał się szarobury jak niebo podczas deszczu. Zakopanie się w ciszy było jak lek na całe zło, wypalające mu zdrowy rozsądek. Przyłapywał się na tym, że coraz rzadziej miał ochotę na rozmowy z Verity, a już tym bardziej z rodzeństwem. Izolował się. Czy ktoś dostrzegał subtelne kroki w tył?

Przestań, J – pojawił się głos Verity, oddalony i powielony.

Dlaczego? – spytał roześmiany. – G woli mnie. Jesteś piękną dziewczyną, jakby miał mu stanąć, już by mu stanął!

Lost energy//bxb//✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz