część 21

355 36 9
                                    

          – Może rozświetlimy sobie drogę? – Edi zwrócił się do Jose, gdy już ruszyli.

          – Nie – stanowczo zaprotestowała Veronika.

          – I tak się na niego nie natkniemy, a przynajmniej nikt nie walnie łbem w żadną gałąź – upierał się przy swoim.

          – Może zechce nas zabić, napić się... – zwróciła się do czarodzieja, bo dostrzegła pozytywy propozycji Edgara.

          – Sugerujesz, żeby wskazać mu kierunek? – upewnił się Jose.

          – Chyba nic lepszego nie można teraz zrobić – potwierdziła.

          Estalijczyk zatrzymał się, zsiadł z konia i na ziemi zaczął czegoś szukać po omacku. Potem wsiadł z powrotem i przy użyciu magii podpalił gałąź. Trzymał ją jak pochodnię. Oświetlała teren w promieniu dziesięciu kroków.


          Wszyscy byli skoncentrowani i czujni, rozglądali się. Przejechali spory kawałek drogi, gdy Veronice rzuciło się w oczy coś nienaturalnego na jednym z drzew. Z jakiegoś powodu przyciągnęło jej uwagę. Wydawało jej się, że to fragment materiału zaczepiony na gałęzi.

          – Stójcie – powiedziała i powoli podjechała do tego drzewa.

          Pozostali zatrzymali się, a Edi od razu sięgnął po miecz. Faktycznie znalazła strzępek ciemnej tkaniny ze srebrnym haftem. Wampir miał na sobie coś podobnego, gdy próbował ją przesłuchiwać.

          Zsiadła z konia.

          – Co znalazłaś? – zainteresował się Jose.

          – Chodź tu ze światłem – poleciła. – Prawdopodobnie fragment jego ubrania.

          Podszedł do niej i oboje zaczęli się rozglądać.

          – Jest – powiedział podekscytowany, wskazując na ziemi wyraźny odcisk kopyta.

          Wyglądało na to, że wampir tylko chwilę jechał drogą, po czym skręcił w las.

          – Dzięki Ranaldzie – Veronika zwróciła się do Pana Złodziei, u którego można było wymodlić uśmiech losu. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że mieli niesamowite szczęście.

          – Tyle czasu... – mruknął czarodziej i spojrzał na towarzyszkę. – Wkrótce zacznie świtać. Pewnie już szuka sobie kryjówki... Możemy pojechać do wieży i wrócić tu później... Twojego konia nie ukryje.

          – Więc tak zróbmy – zdecydowała, zostawiając na gałęzi skrawek materiału, by rano nie mieli problemu z odnalezieniem tego miejsca.

          – A jednak mamy tropicieli – powiedział Gert. – Chyba uda nam się go dorwać w krótkim czasie.

          – Spieszy ci się gdzieś, kochanie? – zapytała go Veronika, wracając do konia.

          – Mam nadzieję, że nie spóźnię się na ślub.

          – A kiedy go bierzesz? – droczyła się z nim.

          – Jeszcze dwa tygodnie... W zasadzie to nie ma znaczenia gdzie, prawda? – Uśmiechnął się przebiegle, co nie uszło jej uwadze.

          – To znaczy? – zapytała, ruszając.

          – To znaczy, że gdziekolwiek byśmy nie pojechali, zawsze znajdzie się jakaś świątynia, do której można wejść i złożyć przysięgę – wyjaśnił.

          – I mówisz to teraz, gdy już się zgodziłam na lukrowe figurki na torcie?

          – Złóżmy to na barkach losu – zaproponował.

          – Wiesz, że potrafię tak pokierować losem, żeby nie być w miejscu, w którym nie chcę być. – Zerknęła na niego, udając powagę.

          – Na razie to wampir będzie wskazywał nam kierunek.

          – Cudownie. Zawsze o tym marzyłem – rzucił ironicznie Edi.

          – Jak to miło, gdy spełniają się czyjeś marzenia – odparła z uśmiechem.

          – Będzie mi brakowało tych sporów między nami, gdy już wampir z wami skończy – zwrócił się do niej Edgar.

          – Mówiłem, że cię lubi – szepnął do narzeczonej Gert.

          – Nigdy mi tego nie mówiłeś – zauważyła.

          – Ale mówiłem, że Edi ma specyficzny sposób okazywania przyjaźni?

          – To tak – potwierdziła. – Nie nazwałabym tego przyjaźnią, ale wystarczy, że trzymał na muszce kogoś, kto chwilę wcześniej zamierzał rozwalić mnie wielką, drewnianą pałą.

          – Nie nazwałabyś tego przyjaźnią? – zdziwił się Gert. – Przyjechał tu dla ciebie i pomógł znaleźć to miejsce.

          – Rozumiem. Wszystkim wam jestem bardzo wdzięczna za pomoc. Miałam trochę kłopotów – przyznała.

          – Trochę kłopotów? – oburzył się Edgar. – Kłopoty to mają uzależnieni od mandragory.


          Świtało, gdy dojechali do wieży.

          – Rozdzielmy się – zaproponowała czarodziejka i zwróciła się do Jose: – Idź z Edim jednymi schodami, jeśli się zgodzi, a ja i Gert pójdziemy drugimi. Wszystko po drodze trzeba przejrzeć. Może coś tu po nim zostało.

          – Kiedy zamierzacie odpocząć? – zapytał Edgar.

          – Jak znajdziemy wampira – odparła, zsiadając z konia.

          – No to chodźmy. – Od razu ruszył do środka.


          Veronika wybrała część budowli, w której już była. W pomieszczeniach na parterze nie było okien. Stały tam stare, sypiące się regały na broń, ale to ich nie interesowało. Szukali śladów, jakie ewentualnie mógł zostawić wampir. Wyżej, mniej więcej w połowie wieży, były pomieszczenia, w których zatrzymali się strażnicy. Znaleźli tam prowiant, ubrania, amunicję i kuszę, którą Gert od razu zabrał. Kobieta wzięła stamtąd jedynie sakiewki.

          Po drodze mijali martwych najemników. Czarodziejka pospiesznie ich przeszukała, ale nie znalazła niczego poza pieniędzmi, choć i tych nie było zbyt wiele.


Strażnicy cienia IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz