część 12

383 38 11
                                    

          Gdy uiściła opłatę przy bramie Nuln i minęła mury, zapytała przypadkowego mieszczanina o drogę do Srebrnego Lisa. Zajazd odnalazła bez problemu. Standard tam był dość niski. Na pierwszy rzut oka był to słabo prosperujący interes.

          Odprowadziła konia do stajni i od razu zapłaciła za opiekę nad nim. Zabrała swoje bagaże i poszła wynająć pokój.

          W środku o dziwo było trochę gości. Przy stołach siedzieli włóczędzy, najemnicy i drobni kupcy. Skierowała się prosto do baru, za którym stał łysiejący, otyły mężczyzna w przybrudzonym fartuchu.

          – Są wolne izby? – zapytała, a gdy potwierdził, zapłaciła za nocleg.


          Pokój był na piętrze. Podążając w tamtą stronę, dokładniej przyjrzała się gościom. Jej uwagę przykuł mężczyzna siedzący w rogu sali. Na głowie miał słomiany kapelusz z dużym rondem zasłaniającym twarz. Przed nim stał kufel piwa.


          Zostawiła bagaże w wynajętej izbie, nie rozpakowując ich, po czym zeszła na dół i zamówiła obiad. Usiadła tak, by widzieć jak najwięcej.

          Drażnił ją gwar i zapach tego miejsca. Gdy znów pomyślała o Gercie, zrobiło jej się jeszcze gorzej.

          Nie musiała długo czekać na posiłek, który osobiście przyniósł jej do stołu karczmarz. Skłonił się niezgrabnie i życzył smacznego, po czym odszedł. Jadła powoli, dyskretnie obserwując zgromadzonych. Doszła do wniosku, że powinna się przebrać, by zbyt mocno się nie wyróżniać.

          Nagle mężczyzna w słomianym kapeluszu wstał i wyszedł w pośpiechu, rzucając po drodze spojrzenie w stronę Veroniki. Zerknęła w okno. Szybko przeszedł na drugą stronę ulicy, potem wzdłuż kamienicy, aż zniknął za zakrętem jakiejś bocznej uliczki. Czarodziejka też ruszyła do wyjścia, zostawiając na barze zapłatę za obiad. Gdy była już prawie przy drzwiach, stanął w nich rosły mężczyzna. Za nim było trzech mu podobnych. Jeden miał na obu dłoniach kastety. Kobieta odruchowo zeszła im z drogi. Ten, który pojawił się jako pierwszy, gestem zatrzymał pozostałych.

          – Nie, nie, pani pierwsza – powiedział, patrząc na Veronikę.

          – Dziękuję – odpowiedziała z uśmiechem i opuściła lokal.

          Domyślała się, że przyszli po haracz. Dobrze znała takich jak oni.


          Weszła w wąska uliczkę, w której zniknął jej z oczu człowiek w słomianym kapeluszu. Ku jej niezadowoleniu droga ta prowadziła na jakiś pomniejszy rynek. Nie liczyła już na to, że go znajdzie. Ponad to wkrótce okazało się, że słomiane nakrycia głowy były dość modne, gdyż w tłumie dostrzegła kilka osób, które takowe nosiły. Mimo to przespacerowała się po rynku, by chociaż posłuchać, o czym plotkują ludzie. Niestety nie dowiedziała się niczego interesującego. W końcu doszła do wniosku, że to nie jest jej dzień i niespiesznie wróciła do zajazdu.


          Tym razem w środku było cicho. Zamiast otyłego mężczyzny za barem stała kobieta w średnim wieku. Veronika zamówiła u niej piwo, po czym usiadła z nim przy stole. Obserwowała gości w środku i przechodniów na zewnątrz.

          – Ja też bym nie zapłacił – powiedział jeden z najemników do swojego kompana.

          – Czasy są takie, że wszyscy muszą płacić – odpowiedział mu tamten. – Już byś nie zapłacił, jakby takich czterech ogierów zabrało się za twoją Maghildę.

          Czarodziejka pomyślała, że karczmarz jest sam sobie winien, choć było jej go trochę żal. Kto płacił, był bezpieczny. To była uniwersalna zasada gildii.

          W końcu znów złapała się na tym, że każda jej myśl wędrowała w stronę Gerta. Już za nim tęskniła. Nie widziała go cały dzień. Nie zdążyli zamienić nawet zdania. Domyślała się, że musi być na nią wściekły...


          W porze kolacji zjawił się karczmarz. Na prawej ręce miał gruby opatrunek. Znów poschodzili się ludzie i zrobiło się gwarno. Zapach alkoholu, dymu i potu ponownie wypełnił izbę jadalną. Goście dyskutowali głównie o polityce, czyli narzekali na podatki, prawo i władców. Nie brzmiało to jak demagogia, tylko zwykłe zrzędzenie, więc Veronika słuchała tego bez większego zainteresowania.

          Wkrótce poczuła znużenie i udała się do swojego pokoju. Po drodze kupiła flaszkę wódki i sporo z niej wypiła przed snem. Postanowiła w ten sposób uczcić odzyskanie wolności. Niestety nadal nie dawało jej to szczęścia.


          Obudziła się, nie doświadczając żadnych skutków wypitego minionej nocy alkoholu. Pomyślała, że tak powinno być zawsze.

          Po porannej toalecie ubrała się w najzwyczajniejsze rzeczy, jakie miała. Dawno ich nie nosiła, bo przy Gercie w takim stroju wyglądała bardzo biednie.

          Zeszła na dół, przedłużyła pobyt w zajeździe o jeden dzień, zamówiła śniadanie, po czym usiadła przy oknie.

          Niespodziewanie poczuła emanującą z zaplecza magię. Niemal w tym samym momencie wybiegła stamtąd kucharka.

          – Pali się! Pożar! – krzyczała.

          Veronika zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu maga. Zobaczyła dym. Ludzie natychmiast poderwali się z miejsc.

          – Cholera, moje rzeczy! – wrzasnął ktoś.

          – Chłopaki, gasimy! – słychać było w zgiełku.

          Część gości biegła po schodach do góry, inni spieszyli do wyjścia.

          Czarodziejka, zachowując spokój, ruszyła do swojego pokoju. Nie przestawała się rozglądać. Szukała czegoś podejrzanego.

          Dymu z każdą chwilą było coraz więcej. Przed budynkiem także zapanowała panika, co zauważyła, wyglądając przez swoje okno. Nieopodal zebrała się też grupa gapiów, którzy z bezpiecznej odległości obserwowali rozwój wydarzeń.

          Nic nadzwyczajnego w takiej sytuacji.


Strażnicy cienia IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz