część 10

332 37 16
                                    

          Veronika obudziła się bardzo wcześnie. Czuła się wypoczęta, więc wstała po cichu, by przypadkiem nie przerwać snu narzeczonego, który leżał obok niej.

          Po porannej toalecie wyszła przed dom i rozejrzała się. Kilku ludzi nawoziło właśnie kwiaty, nieopodal stała grupa dyskutujących o jedzeniu. Poranek był bardzo przyjemny. Zapowiadał się piękny dzień.

          Czarodziejka postanowiła udać się na spacer. Ruszyła w stronę rzeki, która przepływała w pobliżu plantacji. Przy brzegu rosły pojedyncze, rozłożyste drzewa, idealne by schronić się w ich cieniu. Usiadła pod jednym z nich, opierając się o gruby pień i oddała się medytacji. Nie mogła się jednak skupić. Woda płynęła dla niej zbyt głośno, ptak ćwierkający na gałęzi był drażniący, a do tego mnóstwo rozmaitych niechcianych myśli zaprzątało jej głowę. W końcu udało jej się wyciszyć, ale z medytacji i tak nic nie wyszło.

          Zaczęła się zastanawiać, co powinna dalej robić. Może uciec z plantacji i nigdy nie wracać? Wiedziała, że będzie tęsknić za Gertem... Mogłaby też zabrać go stąd i razem z nim spać w błocie podczas niekończących się podróży. To byłoby miłe, ale z pewnością by narzekał. Mogła też zacisnąć zęby, wziąć idealny ślub w pięknej sukni, zostać te trzy miesiące na cudownej plantacji kwiatów, a potem uciec na północ... Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że prawie każda kobieta marzyła o narzeczonym, który tak podchodzi do sprawy ślubu, ale czy właśnie ona musiała trafić na taki ideał? Była inna. Nigdy nie marzyła o księciu, ani rycerzu na białym rumaku. Zawsze chciała być sama. Może nigdy nie powinna się z nikim wiązać? Narzeczony już ją ograniczał i narzucał swoje wizje. Jak miała wyglądać ich przyszłość? Uświadomiła sobie, że Gert prawdopodobnie liczy na to, że ona się w końcu przełamie, że zostanie z nim w domu i będzie mu rodzić dzieci. Przecież zgodził się na skromny ślub, a mimo to robił swoje. On był przekonany, że jako żona mu ulegnie...

          Niezwykle poruszona swoimi wnioskami, gwałtownie poderwała się i ruszyła w stronę domu.


          Na plantacji był już większy ruch. Dostrzegła Ediego na koniu, który powoli jechał drogą prowadzącą do Nuln.

          Poszła prosto do swojego pokoju. Gert nadal tam spał. Po cichu zaczęła zbierać swoje rzeczy i już po chwili wyniosła bagaże na korytarz. Na moment zatrzymała się nad nimi. Spakowała się, bo mieli jechać dziś do miasta, ale czy na pewno powinni to zrobić razem?

          Wyprostowała się, zabierając torby, po czym skierowała się do wyjścia.

          – Niech ktoś natychmiast przygotuje mojego konia – poprosiła przechodzącego służącego, który od razu udał się do stajni, by wykonać polecenie.


          Usiadła na schodach i czekała. Czuła dziwne i zarazem przyjemne podniecenie, jakże odmienne od marazmu, w którym ostatnio tonęła.

          Po chwili stajenny podprowadził jej rumaka pod dom i skłonił się jej nisko.

          – Dzień dobry – przywitał się. – Jest w świetnej formie. Gotowy do podróży.

          – Dziękuję – odpowiedziała mu, po czym zwróciła się do konia: – Dzień dobry, kochanie. Jedziemy na wycieczkę. – Poklepała go czule i przytroczyła rzeczy do siodła.

          Przerwała na moment targana wątpliwościami: zostać czy odjechać? Chciała być z Gertem, ale nie mogła żyć tak, jak on by tego od niej oczekiwał. Nawet gdy mówił, że może się dostosować, liczył na to, że w końcu to ona zmieni zdanie pod jego wpływem.


          Gdy była już gotowa do drogi, weszła do domu i skierowała się do gabinetu. Usiadła przy biurku i zaczęła pisać:


          Kochanie,

          wybacz, ale nic z tego nie będzie. Wiem, że powinnam napisać coś więcej, ale w zasadzie... Wiedz, że mimo wszystko darzę cię szczerym uczuciem.

                                                                                              Veronika


          Popatrzyła jeszcze na ten nieudany tekst, złożyła kartkę, po czym wyszła z nią na zewnątrz i zawołała do siebie sługę.

          – Możesz to przekazać Gertowi, gdy się obudzi? – zapytała.

          – Oczywiście. – Skłonił się i wziął od niej list.

          Po tym szybko wsiadła na konia i galopem ruszyła w stronę drogi. Dostrzegła Jose i Estelę zmierzających na plantację, ale nie zatrzymała się. Czuła, że musi uciekać. Gwałtownie skręciła w stronę miasta i po chwili usłyszała za sobą gwizd. Odwróciła się, prawie nie zwalniając. Czarodziej machał do niej, ale ona mimo to jechała dalej.


          – Veroniko! – usłyszała za sobą głos Jose, który usiłował ją dogonić.

          Zwolniła nieco i spojrzała w stronę posiadłości Gerta. Estalijka czekała przy wjeździe. Poza tym wszystko wyglądało zwyczajnie, więc stwierdziła, że na moment może się zatrzymać. Dopiero wtedy czarodziej się z nią zrównał.

          – Co ty? Nie poznajesz? – zapytał.

          – Poznaję. Jesteś ranny? – Zaniepokoiła ją dziwnie przewiązana chusta, którą miał na głowie.

          – To nic takiego. – Machnął ręką na znak, że to nieistotne.

          – Narzeczonego nie ma? – Widziała, że jechali sami.

          – To jakaś śliska sprawa – powiedział.

          – To znaczy? – próbowała się czegoś dowiedzieć.

          – Nie było narzeczonego... I właśnie trzeba go znaleźć. Liczyłem na to, że mi pomożesz...

          – No dobrze, ale jaka śliska sprawa? Nie rzucaj mi hasłami, tylko mów normalnie. W zasadzie to wybacz, ale akurat teraz jestem trochę zajęta.

          – W tartaku był wampir, najprawdziwszy wampir – wypalił Jose.

          – Poradziłeś sobie z nim? – To faktycznie ją zainteresowało.

          – Zwiał... Wpadliśmy tam z impetem. Obezwładniliśmy straż na zewnątrz. W środku było jeszcze kilku. Wszyscy zginęli, ale nie było tam jej narzeczonego. Było już późno...


Strażnicy cienia IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz