część 25

327 34 10
                                    

          Bez problemu znaleźli miejsce, w którym wampir zjechał w las. Podążyli jego tropem, ale nie poruszali się zbyt szybko, bo ślady, jakie zostawił, nie były zbyt wyraźne. Niestety nikt z nich nie był przepatrywaczem i musieli pozsiadać z koni, by ich nie zgubić.

          Po drodze Veronika koncentrowała się na magii, ale nie wyczuwała niczego niepokojącego. Bezskutecznie też wypatrywała swojego rumaka.


          Z czasem zmęczenie coraz bardziej dawało im się we znaki. Nawet Gert był wyjątkowo milczący.

          – Kim jest ta kobieta i dlaczego narażamy życie, by wyciągnąć ją z łap wampira? – Edi przerwał ciszę.

          – Mnie chodzi o konia – odpowiedziała mu na odczepnego czarodziejka.

          – O konia... – powtórzył pod nosem i pokręcił głową. – Tam jest wampir. Wściekły, z długimi kłami.

          – I mój koń. Rumak.

          – Wiesz co? Jeśli uda wam się dotrwać do tego ślubu i przeżyć, kupię ci rumaka w prezencie – zadeklarował Edgar.

          – Mój jest wyjątkowo ułożony... ale dziękuję za propozycję.

          Wtedy Edi zwrócił się do swojego przyjaciela:

          – Gert, w tym związku to ty jesteś mężczyzną, więc może podejmiesz właściwą decyzję i w końcu przemówisz do rozsądku swojej wybrance?

          Narzeczeni popatrzyli na siebie.

          – To tylko jeden wampir. Chyba nie jest taki straszny, skoro uciekł – odpowiedział Edgarowi.

          – Tam jest niewiasta w potrzebie i pomiot Chaosu. Nie ma się nad czym zastanawiać – wtrącił Jose z dezaprobatą w głosie.

          – Ukradł mi także biżuterię – dodała Veronika.

          – Rozumiem, że to jakieś bezcenne unikaty... – Edi był wyraźnie zirytowany. – Podróżuję z wami od jakiegoś czasu i nie zauważyłem, żebyście coś ćpali, więc może jednak ktoś mi wytłumaczy, o co tu chodzi?

          Był zbyt inteligentny, by uwierzyć w to, co mu wmawiali. Koniecznie chciał poznać prawdziwy powód tego pościgu.

          – Jose jest czarodziejem i spełnia teraz swój obowiązek. Jest naszym towarzyszem i chyba głupio by było samego go z tym zostawić. Z nami będzie miał dużo większe szanse – wyjaśniła bardziej racjonalnie, choć wiedziała, że te słowa powinien wypowiedzieć Jose.

          – Gert twierdzi, że jest tylko jeden i to niezbyt groźny – Edgar nie odpuszczał. – Skoro on by sobie z nim poradził, myślę że czarodziej tym bardziej.

          – Chyba nie to miał na myśli – powiedziała kobieta.

          – Nie, nie to – narzeczony potwierdził jej słowa, ziewając. – Ale moglibyśmy już wracać... Załatwić to szybko i położyć się do łóżek. Ten wampir jest strasznie złośliwy, uciekając przed nami.

          – Więc i ty masz powód, by się z nim spotkać. Zamierzasz go zakołkować, bo jest złośliwy – podsumował Edi z ironią.

          – W zasadzie to nie wiem dlaczego, ale jedziemy i już. Jeśli chcesz, to wracaj – odpowiedział mu Gert.

          – Jakoś będziecie musieli mi to wynagrodzić – powiedział Edgar, tonem głosu zaznaczając swoje niezadowolenie. – Zastanowię się jak.


          Kolejne trzy godziny maszerowali w zupełnym milczeniu. Każde z nich marzyło o odpoczynku.

          Wreszcie las się skończył i wyszli na łąki. Zatrzymali się, by się rozejrzeć. Ślady w trawie wskazywały na to, że wampir cały czas kierował się w tę samą stronę.

          – Wsiadajcie na konie – polecił im Gert. – Musimy zaryzykować, bo w takim tempie go nie dogonimy.


          Po kwadransie znaleźli się na sporym pagórku, z którego widać było kolejne jemu podobne, wszystkie porośnięte bujnymi trawami. W oddali majaczyły cienie lasów.

          Na jednym ze wzgórz dostrzegli liczną grupę stojących postaci. Veronika miała wrażenie, że się nie ruszały, ale były zbyt daleko, by można to było stwierdzić z całą pewnością.

          – A to co? – zapytał Gert, patrząc w tę samą stronę co ona.

          – Kłopoty – rzucił Edi. – Nie widzę tu żadnych osad. To na pewno jakieś cholerne mutanty.

          – Czy mi się wydaje, czy stoją bez ruchu? – Kobieta chciała to potwierdzić.

          – Chyba się ruszają – stwierdził jej narzeczony.

          – Jakie to ma za znaczenie? Co oni tu robią? Gdzie są ich domy? – Edgar zarzucił ich pytaniami.

          – Sprawdzę, czy ślady nie prowadzą w tamtym kierunku – zaoferował się Jose, po czym ruszył w dół.


          – Wydaje mi się, że właśnie tam pojechał. – Po oględzinach wskazał wzgórze, które nadal obserwowali.

          – Świetnie – stwierdziła czarodziejka.

          – Akurat – mruknął Edi. – Jeszcze tego pożałujecie.

          – Nie strasz – powiedziała, po czym skierowała się w tamtą stronę.

          – Czy mi się wydaje, czy jest ich tam co najmniej setka? – ciągnął Edgar, podążając za nią.

          – Co najwyżej pięćdziesięciu – odparła.

          – Yhm... I nie dostrzegasz w tym żadnego problemu? Ja sądzę, że skoro my widzieliśmy ich, to oni prawdopodobnie nas także widzieli.

          – W razie czego Jose ich spali.

          – Wszystkich? – Słusznie niedowierzał Edi. – To potężny czarodziej. Świetnie – nie mówił tego szczerze. – Może w końcu zająłbyś właściwe stanowisko? – zwrócił się do przyjaciela.

          – Nie ruszają się. Chyba nie mają złych zamiarów – stwierdził Gert, uśmiechając się lekko.

          Veronika nie wytrzymała i roześmiała się w głos.

          – Może to elfy? – kontynuował.

          – Gówno prawda! – zdenerwował się Edgar. – To nie są żadne cholerne elfy! – Gwałtownie sięgnął po pistolet, by go przeładować.


Strażnicy cienia IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz