61. W moim sercu ponownie zagości mrok

33 5 2
                                    

Miro
14.03 – 13:40
–Igor! Igor! – krzyczałem, biegając od jednego pomieszczenia do drugiego, zbiegając po schodach w górę i w dół, wybiegając z pustych budynków i wbiegając do kolejnych. Trwało to w nieskończoność, zaczynało mi brakować tchu, w międzyczasie cały czas próbowałem się do niego dodzwonić, lecz za każdym razem odpowiadała mi jedynie poczta głosowa. Zadzwoniłem także raz do Stera, który jednak milczał tak jak Igor. Bałem się, że jemu też mogło się coś stać, ale w tej chwili strach o krótkowłosego był ważniejszy niż cokolwiek lub kogokolwiek innego na świecie.
Wreszcie pojawiło się światełko nadziei, kiedy w jednym z budynków usłyszałem cichą muzykę, dokładnie taką samą, jaką Igor miał ustawiają na dzwonek telefonu. Natychmiast ruszyłem w tamtym kierunku. – Igor! – nie przestawałem go wołać, choć miałem już na tyle zdarte gardło, że nawet przełykanie śliny stało się bolesne. W końcu jednak dobiegłem do miejsca, z którego dobiegał dźwięk i na szczęście znalazłem tam chłopaka. On jednak leżał na ziemi i miał drgawki, więc nie zastanawiając się nawet sekundy dłużej, podbiegłem do jego ciała. Starałem się myśleć najbardziej racjonalnie, jak tylko było to możliwe i sprawdziłem wszystko wokół, w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby zrobić sobie krzywdę, lecz niczego niepokojącego nie dostrzegłem. Przechyliłem jego głowę lekko w bok aby wyciekająca z jego ust ślina, mogła swobodnie spłynąć po brodzie i by się nią nie zadławił. Delikatnie przytrzymałem mu ją jedną ręką, a później wyjąłem telefon z kieszeni i nacisnąwszy trzy dziewiątki, zadzwoniłem na dany numer. Gdy usłyszałem sygnał po drugiej stronie, nie zastanawiając się ani sekundy dłużej, zacząłem mówić.
–Chłopak, dziewiętnaście lat, przedawkował amfetaminę, ma napad padaczki, jest blady, ma zaburzony rytm serca, sztywne mięśnie, wysoką temperaturę ciała, wokół nie ma przedmiotów, którymi może się skrzywdzić, może swobodnie oddychać, odchyliłem jego głowę w bok, nie przenosiłem go, nie szarpałem, nie wkładałem niczego pod głowę, nie otwierałem ani nie wkładałem mu nic do ust na siłę, nie powstrzymywałem drgawek, nie używałem siły. Nie wiem ile to już trwa, obok niego leży około czterech strzykawek. Jesteśmy w halach za miastem, dokładniej to przedostatniej od wschodu. Czekam na karetkę i nie, nie jest to żart, a ja nie mam zamiaru siedzieć na linii i słuchać pierdolenia o tym żebym zachował spokój, wiem co mam robić, po prostu ich powiadom – rozkazałem, rozłączając się i wpatrując w chłopaka. – Igor proszę się – wyszeptałem, bojąc się o niego. Po kilku minutach drgawki ustały, lecz on nie obudził się. Przyłożyłem rękę do jego serca i ucho do twarzy, a wtedy spełniły się wszystkie moje najgorsze obawy; chłopak nie oddychał. Wziąłem głęboki wdech i wykonałem dwa oddechy ratownicze, a później trzydzieści uciśnięć klatki piersiowej. I tak cyklicznie. Powtarzałem to niczym piekielną mantrę, mając z tyłu głowy myśl, która szeptała mi, że to może nic nie dać; że pomimo iż robię wszystko, to to i tak może być za mało; że nigdy więcej już z nim nie porozmawiam, nie spojrzę w jego piwne oczy, które płonęły niczym ogień i rozgrzewały moje zimne, skamieniałe serce, sprawiając, że otaczający je lód, roztapiał się, dzięki czemu ich właściciel jako jedyny się do niego wkradł.
Wiedziałem, że jeśli pozwolę mu odejść, to już nie będzie powrotu, nie będzie przeprosin za błąd, za bycie za mało jakimkolwiek. Wiedziałem, że jeśli pozwolę mu odejść, to już nie będzie nic, że w moim sercu ponownie zagości mrok pochłaniający całe szczęście, tak ciemny i głęboki jak wnętrze czarnej dziury; że ten i tak uschnięty narząd zwiędnie jeszcze bardziej, przegnije, zaśmierdzi się, otoczy tą skałą, owinie w ciernie, takie jakie Jezus miał na głowie i zamarznie niczym lodowiec. Bez tego chłopaka byłem jedynie jak gęś, której odebrano wolność i która czeka na śmierć, aż odrąbie się jej łeb, wypali pióra, obrobi i wsadzi ją do piekarnika; jak róża, która cały czas rosła w zapuszczonym ogrodzie, którym pewien młody i zapalony ogrodnik postanowił się zająć, choć wiedział, że ma trudne zadanie. Później ogrodnik choć bardzo chciał nie mógł zająć się ogrodem, a jego ulubioną różę ktoś zerwał i wstawił do wazonu. On jako jedyny wiedział, że zwiędnie, gdyż tylko on potrafił pielęgnować taki pospolity, acz wymagający kwiat.
–Nie zostawiaj mnie tu samego, to nie jeszcze nie czas – wypuściłem z siebie razem ze łzami, wciąż nie przestając go reanimować.
Po milionie lat świetlnych usłyszałem charakterystyczny sygnał karetki, z której kilka sekund później wyszli ratownicy medyczni.
–Proszę się odsunąć – powiedział jeden z nich. Nie awanturowałem się i zrobiłem to, o co prosił. Zabrali Igora do karetki i chcieli już jechać, lecz zatrzymałem ich.
–Jadę z wami – oznajmiłem.
–Nie proszę pana – sprzeczał się.
–Nie mamy pierdolonego czasu, jeżeli on umrze, to będzie twoja wina i to ty będziesz mieć go na sumieniu, więc przestań pierdolić, przesuń się i wpuść mnie – zagroziłem, tym razem nie słysząc sprzeciwu.
Dojechaliśmy do szpitala, gdzie przewieziono go od razu na ostry dyżur. Zasiadłem w korytarzu i skryłem swoją twarz w dłoniach, bo nic lepszego i tak zrobić nie mogłem, a wizja minimalnego ukrycia się przed światem oraz zatopienia we wspomnieniach brzmiała wygodnie.

Cztery lata wcześniej
Pogrążony w myślach o tym, jak dziwnie znów wrócić do Polski, postanowiłem udać się na spacer, pomimo zapowiadającego się wyraźnie deszczu. W tym celu nałożyłem na siebie lekką kurtkę i wyruszyłem w kierunku starszej części miasta, do której zapuszczanie się nocą było albo bardzo odważnym albo bardzo głupim czynem, w zależności od tego po co ktoś tam szedł. Mój cel był czymś pomiędzy, nie zastanawiałem się długo zanim tam poszedłem, więc wykazałem się lekkomyślnością, co było idiotyczne, ale z drugiej stąpałem tak pewnym krokiem, że można było uznać to za akt odwagi.
Doszedłem do boiska do gry w kosza, na którym spędzałem czas zanim rzuciłem szkołę. Nie żebym lubił grać, po prostu lubiłem patrzeć na ludzi, którzy w pełni poświęcają się temu, co kochają, było to inspirujące i zachwycające. W pewnym sensie zazdrościłem im takiego głębokiego uczucia do czegoś, gdyż ja osobiście byłem raczej jak wyprana z uczuć kukiełka, która wymienia hajs na proszki, proszki na hajs, zapętlona w pieprzonym kręgu śmierci, która to chodziła za mną, ale nigdy nie mogła mnie dogonić.
Ku mojemu zaskoczeniu obiekt nie był pusty, był na nim człowiek. Nie robił tego do czego teren był przeznaczony, a jedynie siedział z głową w dół, oparty o pozostałości siatki. Zaintrygowało mnie to, więc podszedłem bliżej, zachowując się cicho, jak nastolatkowie, którzy pierwszy raz uprawiają seks i nie chcą, aby ktoś się dowiedział. Usłyszałem cichy płacz i zdałem sobie sprawę, że człowiek ten jest dzieckiem; wskazywała na to chociażby postura, czy głos przed mutacją. Chcąc nie chcąc wygrał pierwszy stopień do piekła – ciekawość.
–Młody, co tu robisz? – zapytałem, a ten natychmiastowo zerwał się na równe nogi i wbił we mnie swój rozbiegany wzrok. Długo jednak milczał. – Będziesz siedział na deszczu? – dopytałem, bo była to pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że brzmię, jak skończony kretyn.
–Nie, ja.. – zaczął i w międzyczasie próbował skleić jakieś sensowniejszego od mojego zdanie, ale widziałem po nim i jego błądzącym wzroku, że nie mam na co liczyć. W pewnym sensie z niewiadomego dla mnie powodu zrobiło mi się go szkoda.
–Dobra chodź, dam Ci coś do jedzenia i trochę się wysuszysz – zaproponowałem, mimowolnie się uśmiechając. Znów po czasie załapałem, że wyszedłem w tej sytuacji albo na pedofila, albo na wariata, albo na porywacza, co nijak miało się do rzeczywistości, w której to fakt - sprzedawałem narkotyki i robiłem różne przekręty, ale nie czułem pociągu seksualnego do dzieci, nie miałem żółtych papierów ani nikogo nie porywałem. Coś jednak było w tej jego bladej jak ściana cerze, tych ciemnych, skrzywdzonych oczach i równie ciemnej oklapniętej fryzurze, że chciałem mu pomóc, że czułem się do tego zobowiązany, a po zostawieniu go na pastwę losu wyrzuty sumienia zżarłby mnie jak kwas fluoroantymonowy. Byłem wściekły sam na siebie, bo moje zachowanie było niczym nieuzasadnione i pozbawione sensu, a byłem zdania, że lepiej nie robić rzeczy, w których nie ma sensu, takich jak otwieranie czekolady po to, by wziąć tylko jedną jej kostkę, lub robienie herbaty, a później niszczenie jej aromatu cukrem albo innymi pierdołami. A tak właśnie teraz się czułem. Tak jakbym dostał od losu herbatę i zamiast po prostu ją wypić, bez potrzeby ją posłodziłem.

---------------------------
Dzień dobry!
Dzisiaj dalej trzymający w napięciu rozdział - jakże!
+ Dostaliście retrospekcje ze strony Mirusia i to jeszcze z tak kultowej (chyba) sceny 🥴😍
Do zobaczenia!
~DCW

υzależnιony na zawѕze ⁄ тnnѕ 3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz