Rozdział 59

6 0 0
                                    


Niebo przysłaniają ciemne chmury. Stawiam krok za krokiem. Zmuszam się, by podążać za rodzicami, zamiast puścić się pędem w stronę pensjonatu. Wypatrzyli mnie przed przystankiem, gdy razem z innymi mieszkańcami Ścieku opuszczali arenę, niegodni by uczestniczyć w dalszych celebracjach, przeznaczonych jedynie dla miasta. Wysiedliśmy z autobusu w dobrym momencie. Zaraz lunie. Wszystko na to wskazuje. Od pensjonatu dzieli nas już tylko kilkanaście metrów. Nie wiem, czy to widmo zbliżającego się deszczu, czy ponura atmosfera, która towarzyszy nam od momentu opuszczenia areny, ale rodzice znacznie przyśpieszają. Święto Sprawiedliwości ma swoje tradycje. Z założenia, szczęśliwi z werdyktów i oczyszczenia mieszkańcy powinni kontynuować rozpoczętą na arenie zabawę. Mamy tańczyć, śpiewać i celebrować, nie zważając na to, że kogoś właśnie pozbawiono wolności. A komuś innemu odebrano życie. Zaciskam zęby, by powstrzymać drżący podbródek. Przynajmniej dzisiaj nie muszę udawać. Kazano nam się rozejść. W ciszy. Dzięki Morriganowi, który jak się okazało, nie pojawił się tam bez powodu. Nie wiem co się stało. Nie dokładnie. Co chwilę słyszę jedynie plotki. Jedno się w nich przewija. Morrigan w jakiś sposób zamienił jedyne, fałszywe płomienie w prawdziwy ogień. Naczelnik, po przemówieniu, którym w kurtuazyjny sposób dał znać mieszkańcom Ścieku, że pora się zbierać, sam, jako pierwszy opuszczał arenę. To on zetknął się ogniem. Nie potrafię nawet współczuć Parkerowi. To jego ojciec, a jedyne co mam przed oczami, to jak dobywa miecza, by pozbawić Lokiego życia. Tyle, że on was przechytrzył. Wykiwał was wszystkich.

Ledwo przechodzę przez próg, za oknami zaczyna padać. Krople deszczu dudnią o parapet. Za oknem ludzie w pośpiechu rozchodzą się do swoich domów. Goście hotelowi zmierza w stronę głównych drzwi. Nigdzie nie widzę Huntera. Pewnie został na arenie. I dobrze, bo raczej nie pochwaliłby moich zamiarów.

– Shade, zaczekaj. – Matka zachodzi mi drogę, gdy kieruję się na schody.

Wymijam ją bez słowa.

– Proszę... – brzmi bezradnie.

Odwracam się i lustruję ją chłodnym spojrzeniem. Niech ze mną nie zaczyna. Nie teraz, gdy czuję, że mogę wybuchnąć, jeśli tylko ktoś sprowokuje mnie choćby krzywym spojrzeniem. Zaciskam palce. Staram się ignorować uciążliwe mrowienie. Matka patrzy na mnie błagalnie. Obejmuje się ramionami. Kręcę głową. Nie mam na to siły.

– To ważne – prosi raz jeszcze. – Jutro są testy i...

– Chodźmy do mnie – zgadzam się w końcu.

Głównie dlatego, że w holu właśnie pojawia się grupa przemoczonych gości. Nie czekam na nią. Wbiegam na górę. Docieram do pokoju i zostawiam do niej uchylone drzwi, a sama opieram się o biurko i biorę kilka głębokich oddechów. Dam radę. Nie wybuchnę. Po raz pierwszy naprawdę muszę posłuchać jej rady. Trzymać emocje na wodzy i nie dać się sprowokować. Skupienie. Coś, co przyda mi się, jeśli zamierzam zrealizować swój plan.

– Dobrze się czujesz?

Wzdrygam się, gdy opiera dłoń na moim ramieniu. Odsuwam się. Nie usłyszałam jej kroków, ani tego jak zamknęła drzwi.

– Czego chcesz? – pytam, ignorując jej pytanie.

Nie czuję się dobrze. Za pewne dobrze też nie wyglądam. Nie martwiła się o to, gdy pozwoliła mnie torturować, więc jej obecne troski są mi obojętne.

– Przygotowałam coś... na wszelki wypadek, gdyby twój plan na uniknięcie testów również nie wypalił...

Kręcę głową. Nie ma opcji. Nie chcę nawet tego słuchać. Wskazuję ręką na drzwi.

– Nie, nie – unosi ręce w uspokajającym geście. – To nie to, to nie tak. Proszę, wysłuchaj mnie. Zrobisz co zechcesz.

Waham się. Obserwują ją z dużą dozą podejrzliwości, ale nie przerywam.

Me & the devilOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz