Rozdział 14

17 4 0
                                    

Całą niedzielę spędzam w łóżku. Mamie, która przychodzi obudzić mnie rano mówię, że źle się czuję. Tak też zapewne wyglądam, bo ta szybko daje za wygraną i opuszcza mój pokój. Przed wyjściem przypomina mi nieco surowym tonem, żebym założyła czytnik. Po jej wyjściu zapadam w głęboki sen. Może dlatego, że jakieś trzy godziny temu wróciłam do domu i kolejne dwie spędziłam w łazience, próbując zmusić się do wymiotów. Gdy w końcu mi się to udało, zakopałam się pod kołdrą i chociaż uderzają mnie fale gorąca, nie mam siły, by się ruszyć. W południe odwiedza mnie tata. Wyglądał na poważnie zaniepokojonego i gdy sugeruje, że zadzwoni po lekarza, zbywam go prośbą o odpoczynek i stwierdzeniem, że tylko przechodzę przez swoje kobiece dni. Wraca raz jeszcze, z lekami, które łapczywie połykam, zamiast pozostawionego na szafce nocnej obiadu. W głębi duszy cieszyłam się, że tak paskudnie się czuję. Dzięki temu skupiłam całą uwagę na moich fizycznych dolegliwościach i na drugi plan spycham koszmarne myśli o Hunterze, hybrydach, braku czytnika i niebieskich pigułek.

W poniedziałek cudem zwlekam się z łóżka. Mdli mnie bardziej, niż po zażyciu nowego specyfiku Lokiego. Biorę prysznic, ubieram się w ciemnozieloną, prostą sukienkę i wracam pod kołdrę, nie chcąc mierzyć się z kolejnym dniem. Nie mam dzisiaj zajęć. Ani obowiązku pomagania rodzicom. Wszyscy mieszkańcy obowiązkowo zbierają się, by uczcić Święto Odrodzenia. Ustanowione ku czci pokoleniom, które wydostały się z bunkru i zbudowały społeczność na odrodzonej z popiołów ziemi. Jak długo uda mi się udawać, że mam opaskę? Przy dużej dawce szczęścia, do momentu zbliżenia się do bram miasta, gdzie każdy przechodził rutynową, obowiązkową kontrolę. Znacznie zaostrzoną i bardziej skrupulatną w dni takie jak te, gdy cała społeczność ma się zebrać na arenie Instytutu.

– Czas już na nas, autobus podjedzie za pięć minut. – Zza drzwi rozlega się ponaglający głos matki.

Żałuję, że nie możemy wyjechać trochę później i użyć samochodu. Na to pozwolić sobie mogą jedynie członkowie Rady Sprawiedliwości i Kręgu Znawców. Ktoś taki jak Hunter i jego ojciec. Na samo wspomnienie o nich dostaję gęsiej skórki. W jakim stanie jest jego ojciec? Z rozmowy podsłuchanej na korytarzu wynika, że przebywa w szpitalu i czeka go proces regeneracji. Ale żyje. Pocieszam się w myślach. Twoje głupie, nierozważne słowa go nie zabiły. Z trudem podnoszę się z łóżka, zarzucam na siebie kurtkę. Upewniam się, że rękaw zakrywa nadgarstek. W miejscu, gdzie powinna być opaska widnieje wybrzuszenie. Nieuważny obserwator nie powinien zgadnąć, że pod materiałem kryje się pęk bransoletek.

Zbiegam na dół i niemal w ostatniej chwili docieram do rodziców, którzy czekają na przystanku. Mama bezsłownie beszta mnie surowym spojrzeniem. Widzę, że jej czujne oko na chwilę skupia się na moim lewym nadgarstku. Usatysfakcjonowana kiwa mi głową, bym zajęła miejsce przed nimi. Wsuwam dłonie między kolana, by powstrzymać ich drżenie i rozglądam się po autobusie. Mieszkańcy ubrani są w eleganckie stroje w odcieniu zielonym. Tego wymaga Instytut na Święcie Odrodzenia. Zielony ma symbolizować przyrodę, która dzięki zmaganiu nowych pokoleń i naukowej pracy Instytutu obdarza Dustark swoim błogosławieństwem, jednocześnie nie narażając mieszkańców na działanie ukrytego w Strefie Skażonej wpływu. Według mnie wyglądamy bardziej jak banda ufoludków, jednak nigdy nie odważyłabym się skomentować tego na głos. Kierowca odpala silnik. Czas oczekiwania na mieszkańców naszej dzielnicy się skończył. Zauważam, jak wyciąga dłoń do przycisku zamykającego drzwi, gdy nagle, niebyt pośpiesznym krokiem do autobusu wchodzi spóźniony pasażer.

– Siadaj szybko chłopcze, ruszamy – ponagla go kierowca i zamyka drzwi.

Hunter nie kryje jawnego obrzydzenia, gdy przygląda się zatłoczonemu autobusowi. Odwracam wzrok. Nienawidzę go, jednak jestem ciekawa, o czym myśli. Wczoraj wyrwałam strzępki jego wspomnień. Dzisiaj nosi opaskę. Przesuwam się bliżej okna, gdy zajmuje miejsce obok. Nie wiem, czy robi to po to, by zaraz mi dogryźć, czy z braku innego miejsca. Nie patrzę na niego. On się nie odzywa, a i tak zaprząta moje myśli. Jak bardzo usatysfakcjonuje go widok wyprowadzających mnie z tłumu strażników strachu? Próbuję zapanować nad paniką, która we mnie narasta. Jeśli zaprowadzą mnie na badania, wszystko się wyda. Kolanami mocniej ściskam rozdygotane dłonie i próbuję skupić się na widoku za oknem. Podróż mija mi szybciej niż zwykle. Podnoszę się z miejsca dopiero wtedy, gdy mama szturcha mnie w ramię. Gdy wysiadamy niespodziewanie chwyta mnie za łokieć i odciąga na bok. Z dala od tłumu zielonych ludzi, czekających w niezbyt uformowanej kolejce przed punktem kontroli.

Me & the devilOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz