Rozdział 72

6 1 0
                                    

– Wyznacz pięć osób, które o świcie stawią się przy zjeździe.

– Jeremy, Marien, Derek, Mark – wymienia ich bez najmniejszego wahania, lecz przed ostatnim na chwilę się zatrzymuje. Spojrzenie, do tej pory utkwione w nadzorczyni, przenosi na mnie. – Oraz Shade Walker.

Żartujesz sobie? Chyba należmy mi się choćby półgodzinna przerwa po tym, jak Moyes próbowała mnie zabić. Parker jest chyba podobnej myśli, bo wysuwa się na przód i cedzi:

– Nie możesz. Nie należy do twojej drużyny. Cały dzień spędziła ze mną.

Jest pewny siebie, ale znika w nim to chłodne opanowanie, które wielokrotnie obserwowałam dzisiejszego dnia, a wcześniej na arenie, gdy jego ojciec wydawał strażnikom rozkazy.

– Pierwszeństwo wyboru zyskuje dowódca, który wprowadził kadeta do kwater – wyjaśnia Corman takim tonem, jakby tłumaczyła nam, dlaczego włożenie widelca do gniazdka może skończyć się źle.

– Dokładnie – popiera ją Parker i się prostuję. –To ja dzisiaj ją oprowadzałem.

Kolacja przewraca mi się w żołądku. Nie do końca. Parker nie wie, że przed pojawieniem się w kantynie, zdążyłyśmy się zapoznać.

– Ale to do mnie najpierw zwróciła się o pomoc. A ja jej udzieliłam. Strażniczka Walker ma dług wobec drużyny północnej i nadszedł czas, by go spłaciła.

Te słowa kieruje prosto do nadzorczyni, jakby chcąc zasugerować, że najwyższa pora wtrącić się w dyskusję. Parker otwiera usta, ale Oriana Silvada ucisza go gestem dłoni.

– Dowódczyni Corman ma rację – wyrokuje i z zaciekawieniem przechyla głowę, gdy wypowiada dalsze słowa. – Przy stosowaniu Kodeksu, należy kierować się również rozsądkiem. Chyba nie oczekujesz, że poślę niedoświadczoną strażniczkę do lasu. Nawet nie wie, jak zrywać sadzonki.

Corman ma wybór. Czy aż tak zależy jej na mojej obecności za murem, by ryzykować również własne życie? Wzrusza ramionami.

– Żaden problem. Zamienię się z Markiem i dopilnuję, by poprawnie zebrała nasiona.

Wczepiam dłoń w ramię Parkera. Jeśli chce coś powiedzieć, teraz jest dobry moment. Tyle, że ten milczy. Posyła mi przepraszające spojrzenie i wlepia rozgniewany wzrok w ziemię. Nic nie może dla mnie zrobić. Panika przesuwa się pod moją skórą, ale tym razem się jej nie poddaję. Strach to narzędzie Vincenta Shelby'ego. Chce mnie zabić? Dobrze. Niech postara się bardziej. Cokolwiek czeka mnie w tym cholernym lesie, prędzej samo wyzionie ducha niż sprawi Naczelnikowi powód do uśmiechu satysfakcji.

***

Pnącza zaciskają się wokół moich kostek, ich kolce boleśnie rozcinają mi skórę, a siła nacisku z jaką przyciągają mnie do gleby sprawia, że w końcu się poddaję. Z szelestem upadam na pokrytą martwymi liśćmi ziemię, a te oplatają mnie jeszcze mocniej. Sztylet wysuwa mi się z spoconej dłoni, a jego zdobione runami, czarne ostrze ginie pod warstwą zgnilizny. Ja również ginę w niej coraz bardziej. Otwieram usta, by krzyknąć o pomoc, lecz między zębami chrzęści mi piasek. Krztuszę się nim i walczę o choćby odrobinę tlenu, a ziarenka niemiłosiernie ranią mi przełyk. Nie chcę umrzeć. Nie tak. Nie w ten sposób i nie po tym wszystkim, co już przeżyłam.

Fałszywi bogowie wysłuchują moich żałosnych, desperackich próśb. Pnącza rozluźniają ucisk, a ja gwałtownie podźwigam się i nabieram powietrza. Tyle, że wcale nie znajduję się w lesie, a kwaterze zwiadowców. Ukrywam twarz pod kocem, by zagłuszyć walkę o oddech i gdy udaje mi się opanować atak, natychmiast ją z siebie zrzucam. To na nic. Potrzebuję świeżego powietrza. Bezszelestnie zsuwam się z przydzielonej mi pryczy i wielkim krokiem omijam leżącego na podłodze Parkera. Uparł się, że tej nocy nie wróci do prywatnej kwatery, przeznaczonej dla dowódców i zostanie ze mną w ogólnym dormitorium. Tylko po co? Wizja tego, że ktoś mógłby zamordować mnie we śnie wydaje się mniej przerażająca, niż zmierzenie z jutrzejszym zadaniem.

Me & the devilOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz