Rozdział 73

4 1 0
                                    


Kobieta popycha mnie w przestrzeń. 

Początkowo w panice, łapczywie nabieram powietrza, jakby to miało się zaraz skończyć, co jest zupełnie irracjonalne. Wiatr otula mnie z każdej strony. Przenika na wskroś pobielałe końcówki palców, którymi tak kurczowo trzymam się uprzęży. Pokrzyżuj mu plany. Przeżyj. Powtarzam w głowie te dwa zdania. Nawet, gdyby dała mi ku temu okazję, nie muszę dopytywać, kogo miała na myśli. Ciekawe, co robi teraz Vincent Shelby? Zapewne wydaje polecenia w oczekiwaniu na ten jeden list. Zawiadomienie o śmierci strażniczki. Tuż przed platformą naciskam hamulec zwalniający, przepinam się na kolejną linię i teraz już z większą swobodą zawisam w uprzęży. Zamykam oczy i chłonę pierwsze promienia wschodzącego nad górskimi szczytami słońca. Ich ciepło odrobinę łagodzi ostre powietrze, które smaga mnie w twarz. Napawam się tym uczuciem, ale tylko przez chwilę. Słucham rad Parkera. Zachowuję czujność. Przepinam się jeszcze pięć razy i za każdym nieuchronnie zbliżam do mroku skrytego pod gęstą koroną drzew. Ostatnia platforma znajduje się na jednym z nich.

– Wypnij się i zostaw uprząż przypiętą do liny – z dołu dobiega mnie suchy ton Corman.

Część mnie, jest zdziwiona na widok całej drużyny. Chyba obawiałam się, że mnie tu zostawią. A może właśnie tak byłoby lepiej? Wypinam się i rozciągam zdrętwiałe od przejażdżki nogi. Uprzęże pozostałych pozostawione są na linie. To jakiś podstęp? Przecież muszą zabrać je z powrotem, bo inaczej stracą je bezpowrotnie.

– Odbierzemy je później – Coman głośno odpowiada na moje wahanie.

– O ile przeżyjemy – dodaje złowieszczo wysoka, rudowłosa Marien.

– To zbędny balast – dopowiada Jeremy i poprawia szlufki od plecaka. Nawet tu ma ze sobą swój cyrkiel, który od niechcenia przerzuca między palcami. – Poza tym, jeśli zginiemy, kolejna grupa zwiadowcza nie będzie musiała zdejmować ich z naszych zwłok.

– O ile jakieś zostaną – niezmiennie złowróżbnym tonem dodaje Marien.

– Dosyć – Corman rzuca im ostrzegawcze spojrzenie, a następnie przenosi je na mnie. – Jeśli chcesz iść z nami zostawisz uprząż, żeby nie opóźniać marszu. Poruszasz się bezpośrednio za mną, przed Marien i trzymasz język za zębami.

Waham się, ale ostatecznie schodzę z platformy po przymocowanej do niej drabinie i dołączam do szyku.

– Skoro moja obecność nie jest ci na rękę, to po co tak zacięcie o nią walczyłaś? – pytam, gdy się z nią zrównuję.

Jesteśmy niemal identycznego wzrostu. Corman przewraca oczami.

– Czy to nie logiczne? – prycha. – Wolę ryzykować życie strażniczki niż któregoś z moich ludzi.

Prawie nabieram się na tą nonszalancję. Prawie. Jej twarz może przybiera maskę znudzenia, ale reszta ciała postawiona jest w stanie alarmowym. Dziewczyna cała się spina, a dłoń opiera w pobliżu ukrytej w mundurze pochwy na broń. Okłamuje mnie. Czyżby nie chciała się przyznać, że działa na polecenie Shelby'ego? Opłacił ją? I choć mogłabym zarzucić jej kłamstwo, nie robię tego. Nie teraz. Ustawiam się w formacji zgodnie z jej życzeniem. Między nią, a rudowłosą Marien. Dalej obok siebie kroczą Jeremy i osiłek, którego wczoraj widziałam w grupie osób przygotowujących drewno na ognisko. Dziwi mnie, że nikt nie otwiera mapy. Corman pewnie kroczy przed siebie i choć nie ma tu żadnych ścieżek, ta wydaje się doskonale wiedzieć, w którym momencie skręcić. Oddalamy się od gór, zupełnie zapuszczając się w gąszcz drzew i mam okropne wrażenie, że nie ważne, jak bardzo się staram, to pod moimi podeszwami butów najczęściej z donośnym trzaskiem pękają gałązki. Poza odgłosami marszu i świergotem ptaków, jest tu zadziwiająco spokojnie. Przyłapuję się na tym, że szelest liści i ciepłe promienie słońca, gdzieniegdzie przebijające się przez korony drzew, sprawiają, że opuszczam gardę. Przytomnieję w tych momentach, gdy po drodze mijamy wymarłe pola. Pojawiają się rzadko, lecz nagle. Tuż za zakrętem, a czasem majaczą w oddali jako ciemne, ziejące pustką wyrwy w środku żywego, zielonego lasu. Przyglądam się jednemu z takich miejsc, gdy przechodzimy tuż obok. Pobliskie drzewa tracą swoją zieloność. Ich kora jest czarna, sucha i odpada pomarszczonymi płatami, odsłaniając przy tym uschnięte drewno. Na podłożu trudno doszukać się choć źdźbła zielonej trawy, czy fragmentu mchu. Jest twarda i popękana, pokryta zgniłymi liśćmi, które nadają powietrzu zapachu stęchlizny. Cichnie tu nawet szelest liści, czy świergot ptaków, jakby żyjąca w lesie zwierzyna obawiała się zapuszczać na te obszary. Może to moja wyobraźnia, ale wydaje mi się, że Corman zawsze przyśpiesza kroku, gdy znajdujemy się w pobliżu tych miejsc. Tak jest i teraz. Nie mija pięć minut, a dookoła roztacza się jedynie wszechobecna zieloność. Spacer zaczyna mnie nużyć, dlatego, gdy wysoko wiszące na niebie słońce wskazuje, że jest koło południa, decyduję się przerwać milczenie:

Me & the devilOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz