Dział pierwszy - chód: Księga Demetrii. Jeden.[Część pierwsza].

383 27 2
                                    

Pragnąc dotknąć wody, spadam, spadam szybko w dół. Pragnąc żyć, nie mogę sobie pozwolić na rozkojarzenie. Nauczona walczyć, we dnie i w noce, na trzytygodniowej głodówce oraz zmęczeniu tak potwornemu, że nawet olbrzymy by padły, lecę, lecę w dół. Przytomna, poraniona, jednak odporna na ból.

I tak lecę. Lecę, lecę w dół. I uderzam. Uderzam w zimną, zimną wodę, która otula moją osobę, chcąc zaciągnąć ją na samo dno. Mrok powoli pochłania moje ciało, jednak zbyt długo w nim tkwiłam, aby taka dziwna, marna sytuacja mnie zabiła.

Powoli się zatrzymując, spoglądam w górę, gdzie przez taflę wody widzę nieco rozmazanych członków mojego oddziału oraz resztki statku, które opadają na dno.

Odczuwając brak tlenu, przytomnieję, biorę zamach i płynę, płynę w górę, mijając odłamki drewna, płynę na powierzchnię, gdzie znajdę tlen, niezbędny do życia. Ratując po drodze to, co się nawinie, wypływam i łapczywie wdycham powietrze, jednocześnie kaszląc i wypluwając zimną, zimną wodę.

– Co się stało?! – próbuję przekrzyczeć świszczący wiatr, który jest dla mnie znakiem, że żyję, że posiadam całe ciało, że posiadam nieuszkodzony umysł, oraz że mogę uciec. Woda, nieodkryta, nieskradziona. Wolna, chaotyczna, spokojna. Silna i jednakowo słaba. Zależna od nas, jak i niezależna, ponieważ to my jesteśmy zależni od niej.

– Coś wybuchło przy zbiorniku na dolnym pokładzie! – odkrzykuje blondyn po mojej lewej. Miotany przez lekkie fale, łapie się ramienia brunetki, która przyciąga jednocześnie czarnowłosego. Odrzucam z oczu ciemne włosy, które przeważają w naszym oddziale i rozglądam się za suchym lądem. Niedługo muszę szukać, ponieważ pięćdziesiąt metrów od nas widać wysokie, wysokie i zielone drzewa.

Wskazuję ręką na ów miejsce, a gdy pozostała piątka kiwa głowami, asekuruję ich z tyłu. Płynąc pod słaby, słaby prąd, nabieram wodę w usta, aby później ją wypluć. Z lekkim oporem docieram do małego mola, na które zostaję wciągnięta i opadam plecami na deski, patrząc na jasne, jasne niebo. Jasne niczym ocean przed nami. Jasne jak oczy Chiny. Jak blada skóra Michaela.

Parskam śmiechem na moje przemyślenia, orientując się, że z moim umysłem nie wszystko jest w porządku.

Następnie dostaję ataku kaszlu i z bólem w klatce piersiowej oraz żołądka, obracam się na bok, zaczynając wypluwać wodę. Czuję, jak mój przełyk na zmianę zamyka się i otwiera, pali, a nieprzyjemny smak dostaje się do ust. Zaciskając oczy z tego żałosnego bólu, odczekuję, aż minie i spoglądam na moich towarzyszy. Dwoje blondynów, jeden ciemny drugi jasny. Brunet, brunetka i dwie szatynki, z czego ja jestem tą drugą. Wzdychając z ulgą, siadam prosto.

– Czy ktoś ma coś połamane? Coś komuś jest?

Widząc ich zaprzeczenia, przytakuję.

– Co zdołaliśmy uratować?

– Szefowo, gdzie jest James? – Dociera do mnie cichy, cichutki głos. Odwracam się w stronę niskiej szatynki mającej szesnaście lat. Jedynie ona i Casimir są tak młodzi. Oprócz naszej trójki reszta urodziła się prawie w tym samym roku. Ja jestem z nich najstarsza.

– James? – powtarzam. Cicho, cichutko, aby nie zbudzić istot mieszkających pod wodą. – James – mówię po raz drugi i wzdycham. – James nie zdążył wyskoczyć – oświadczam, próbując sobie przypomnieć, co się dokładnie stało. Usłyszałam krzyk i rozkaz. Pierwszy raz posłuchałam rozkazu, który nie był z ust przełożonego.

A teraz, wsłuchując się w ciche pociąganie nosem, otrząsam się z niemego szoku. Nie mogę sobie pozwolić na wariowanie. Nie mogę zacząć krzyczeć z przerażenia, co się stało i czy wrócę do domu. Nie mogę płakać. Nie mogę być ciamajdą, ponieważ wszyscy na mnie liczą.

Lotnicy; Krokiem w przód zaczniemy naszą wolność[SnK]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz