Księga Demetrii. Dziesięć. [Część pierwsza].

81 7 0
                                    

– Jak w zeszłym roku kazałaś mi przynieść te papiery o nowych domach w Quinsie, zahaczyłem o archiwa – odpowiada cicho, popijając herbatę. – Coś mnie tknęło i przejrzałem papiery naszych ludzi. Stąd wiem, kim są – kończy.

– Ile wiesz?

Pochylając się, z łokciami na kolanach, wpatruję się w czystą, drewnianą podłogę. Czując pustkę w ciele, jest ono niezwykle ciężkie. Przymykając zmęczone, od wiatru, powieki, dotykam ich lekko, jakby chcąc złagodzić tym samym szczypanie.

– Oczy cię bolą? – pyta, ignorując moje pytanie. – Znam jedynie ich przedstawicielstwo oraz rozmiar – dodaje, klękając przy mnie. – Jesteś wściekła za ten sąd, co nie? – Pochylając głowę, krzyżuje nogi. Dostrzegając każdy gest przez zmrużone oczy, kiwam głową. – Jeślibym się nie zgodził, ubiczowaliby nas – oświadcza. – Przeważnie w ich naturze nie leżą tortury, jednak po naszym występnie i przedstawieniu się, stwierdzili, że jesteśmy wrogiem zza murów, który chce się czegoś dowiedzieć. Z trudem zmieniłem ich zdanie, jednak mimo tego wszystkiego, co się zdarzyło, nadal nam nie ufają. A zgodnie z twoimi słowami odnośnie do sądu, mogą nam ufać jeszcze mniej.

– W dupie mam ich zaufanie – oświadczam, prostując się i spoglądając na zegarek. – Za trzydzieści minut wybywam z Trillianem, Rollins i Jaegerem za mury. Dostałam pozwolenie Smitha. Kapitan Levi będzie nam towarzyszyć. – Zniżając się do jego poziomu, po chwili uderzam tyłkiem o podłogę. – Ostatnio nie mogę sobie niczego przypomnieć – dodaję. Chcę się dowiedzieć, czy on coś pamięta. – Te poprzednie przebłyski... teraz zniknęły.

– Dlatego robię ci herbatę – odpowiada.

– Porobisz ją jeszcze maksymalnie pół roku, ponieważ przez twój gówniany pomysł jest prawdopodobieństwo, że zostaniecie udupieni po mojej śmierci. – Wypuszczam głośno powietrze. – Muszę stworzyć stosowne pismo do Radnych, Głównych Dowodzących oraz Marissy. Kiedy mnie już nie będzie, ona przejmie nad wami dowodzenie, jednak jeśli się nie zgodzi, ty to zrobisz.

– Nie zrobię – zaprzecza cicho. Ostro. Gwałtownie. Unosząc brew, udając zdziwienie, czekam na kolejne słowa. Czekam na jego wściekłość, na ponowne potrząsanie ramionami. – Doskonale o tym wiesz.

I milknie, pociągając cicho nosem. Czekając, aż nagły atak płaczu minie, klękam na kolanach i pochylam się, obejmując chłopaka. Niemal natychmiast dostaję odpowiedź w postaci silnych ramiona na mojej talii, na której przeciętnie spoczywa pas.

– Mimo że taka jesteś – ciągnie cicho, teraz już płaczliwie – to nie chcę, abyś zginęła. Nie ty.

Słucham szybkiego oddechu oraz niewyraźnych słów. Głaszcze miękkie, ciemne i długie włosy milcząc. Wzdycham cicho, przypominając sobie poprzednie jego ataki, temu podobne, jednak rzadko płakał. Głównie się na mnie darł i groził, że jeśli ja umrę, on również.

– Powiedziałem ci już raz – oznajmia szeptem delikatnym, niczym ptasie pióro – że jeśli ty zginiesz, ja również. A teraz, po śmierci Jamesa, nie chcę zostać sam – dodaje, mocniej mnie do siebie przyciskając, tym samym zmuszając, abym usiadła na, złączonych i wyprostowanych już, nogach. Chowając twarz przed moim wzrokiem, drży lekko. Przypominam sobie, jak zginął Tom. Przypominam sobie ciszę, która nas owiała i mój płacz, kiedy siebie za to obwiniałam.

I nadal obwiniam. Tom zginął przeze mnie, a przez moje przewinienia, zostanę zmuszona szybko wymyślić, komu powierzyć oddział, jeśli Marissa się nie zgodzi. To tylko banda dzieciaków, niewiele ode mnie młodszych, jednak nadal słabszych psychicznie. Osoba, która się nimi zajmie, musi ich znać i być w stanie ukoić ataki paniki w późniejszych latach.

Lotnicy; Krokiem w przód zaczniemy naszą wolność[SnK]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz