2.14

9 2 0
                                    


Paryż, 31 grudnia 2026

Ross oparł się o ścianę w kolorze karmelu i spojrzał na bawiących się przyjaciół Laury. Zgodził się polecieć z nią do Francji na Sylwestra, aby spędzić czas z nią i jej nowymi, francuskimi przyjaciółmi, którzy są tacy ą-ę i podobnie wysoko postawieni w hierarchii tego społeczeństwa, co ich dwójka. A może niektórzy nawet wyżej. Kto wie. Blondyn znał co nieco francuski i jako tako był w stanie się dogadać. Szczególnie, że pozostali jako tako mówili po angielsku. Bawił się nie najgorzej, muzyka grała tak głośno, że nie robiło różnicy z jakiego kraju pochodzą wykonawcy. Dudnienie było wystarczająco mocne, aby nie dało się rozróżnić słów.

Stał teraz pod ścianą, ponieważ wypity szampan sprawił, że zaczęło szumieć mu w głowie i musiał złapać oddech. Chyba nie nadawał się do picia, skoro szampan zwalił go z nóg.

Spojrzał na Laurę, tańczącą teraz z przyjaciółkami. A raczej podrygiwały, kołysząc ciałami na boki. Czemu ktokolwiek nazywał to tańcem, do cholery? Dziewczyna spojrzała na niego i ich spojrzenia skrzyżowały się. Uśmiechnęła się do niego. On to odwzajemnił. Uniósł trzymany kieliszek, jak do toastu. Zaśmiała się, odchylając głowę do tyłu. Koleżanki też na niego spojrzały, posyłając mu zalotne uśmiechy.

- Nie wierzyłem Laurze, gdy opowiadała nam o swoim chłopaku. - ktoś o silnym, francuskim akcencie oparł się obok niego. Rosline spojrzał na niego ze zmęczeniem. Obok niego stał chłopak, za pewne w jego wieku. Miał chudą, pociągłą twarz o ostrym podbródku i brwiach, jakby miały mu zaraz odlecieć. Miał ciemne oczy, które wyglądały, jakby był wiecznie znudzony i szukał kogoś, komu mógłby rzucić wyzwanie. Czarne, kręcone włosy stały mu na wszystkie strony.

- Przepraszam? - mruknął nieprzytomnie. Spróbował sobie przypomnieć jego imię. Jean? Pierr? Jean-Pierr? Istnieją jakieś inne, francuskie imiona?

Jean-Pierr-Jak-Mu-Tam uśmiechnął się.

- Nie wierzyłem jej, gdy mówiła o twojej urodzie. - wyjaśnił.

Och. Świetnie. Tydzień temu zmolestowali go na bankiecie Wayne'a, a teraz jakiś Francuz próbuje sprzedać mu komplementy. Szkoda, że mówi po angielsku. W innym wypadku, mógłby przeprosić, powiedzieć, że nie rozumie i tyle.

- O rany. Ależ z ciebie romantyk. Czy to ten moment, kiedy ściągam spodnie i odstawiamy szalony akt seksualny na tamtej fancy kanapie? - spytał, wskazując chyba skórzany mebel w barwie oczojebnego fioletu.

Brunet zaśmiał się tak, jak potrafią się śmiać tylko Francuzi. Dla jednych jest to niezwykle pociągające, dla innych irytujące.

- Niedosłyszałem twojego imienia. - mruknął Rosline, znów zerkając na Laurę.

- Nazywam się Laurent. Laurent de Foix. - uśmiechnął się z wyższością – Z tych de Foix.

Ross uniósł brwi, zastanawiając się czy cokolwiek mu to mówi. Pokręcił głową. Nic mu to nie mówiło.

Mina Laurenta nieco zrzedła. Wydął dolną wargę. Albo miał za duże ego, albo to nazwisko naprawdę powinno mu coś mówić.

- Firma mojego ojca jest najważniejszym poplecznikiem z Francji firmy twojego ojca. - odparł. Nagle stało się to dużo jaśniejsze. Faktycznie. Była jakaś firma z Francji o nazwie, brzmiącej podobnie do nazwiska Laurenta. Pokiwał powoli głową – Póki co pracuję sektorze zajmującym się transportem ludności i towarów, ale w przyszłości przejmę całą firmę. - pochwalił się – A ty? Twój ojciec niedawno zmarł, prawda? Pewnie niedługo przejmiesz dowodzenie.

Ależ nieprzyjemna rozmowa. To na pewno był podryw, czy jednak Laurent był naprawdę beznadziejny w biznesowych gadkach?

- Póki nie skończę studiów, firmą zajmuje się mój starszy brat. - odpowiedział zgodnie z prawdą. Prawdą również było, że Rory zamierzał czasem ciągać go ze sobą, żeby zaczął się uczyć gdzie, co i jak. Ale nie musiał tego mówić, nie?

The QueensOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz