☾ Rozdział LXXII

93 6 9
                                    

EVELINE

Krwawa rzeź – tylko tak potrafiła to opisać. Nagle została dosłownie ciśnięta w sam środek zamieszania. Bodźce uderzyły w nią z całą mocą, okraszone emocjami Marco. Poraziła ją intensywność, z jaką postrzegał każdy szczegół – czy to kształt, kolor czy zapach. Natychmiast zorientowała się, czym była wypełniająca powietrze słodycz, zwłaszcza że i on momentalnie ją rozpoznał. Nawet gdyby miała wątpliwości, po tym jak napiła się wampirzej krwi, wyciągnięcie odpowiednich wniosków okazało się dziecinnie proste.

Wystarczyła chwila, by pojęła, że tym razem Marco nie zamierzał jej chronić. Już nie prowadził jej za rączkę, w zamian pokazując wszystko dokładnie takim, jakim było. Nie zmienił niczego, kiedy na podłodze dostrzegła ramię – niepołączone z resztą ciała; po prostu wyrwane, choć pojęła to tylko dlatego, że patrzyła na świat oczami kogoś, kto był w stanie rozpoznać obrażenia. Chyba krzyknęła, a przynajmniej próbowała, bo z jej ust nie wyrwał się żaden dźwięk. Nie mógł, skoro te, którymi dysponowała, nie należały do niej.

Wyczuła, że coś zmieniło się w sposobie, w jaki Marco spoglądał na świat. Emocje zeszły gdzieś na dalszy plan, w niczym nie przypominając palącego pożądania, które odczuwał, gdy towarzyszyła mu Rebekah. Eveline w oszołomieniu uprzytomniła sobie, że tak naprawdę nie czuł niczego. W końcu mogła odróżnić swoje emocje od tych ze wspomnienia, a wszystko z bardzo prostego powodu: bo Marco nie czuł nic.

Jakaś jej cząstka chciała bronić się przed wspomnieniami, ale Eve nie była w stanie niczego zdziałać. Przejęły ją całą, pozwalając co najwyżej biernie towarzyszyć zmierzającemu przed siebie wampirowi. Chciała zamknąć oczy, ale i to okazało się niemożliwe. Chciała tego czy nie, musiała patrzeć, doświadczając wszystkiego z równie wielką intensywnością, co i gdyby sama wylądowała akurat tej nocy w rezydencji Salvadorów. Wtedy też dotarło do niej, jak ubogie i nic nieznaczące były jej ludzkie zmysły – i to nawet po tym, jak Marco napił ją swoją krwią. W porównaniu do niego pozostawała ślepa i głucha.

Wystarczyła chwila, by zatęskniła za bezpieczną nieporadnością, wynikająca z ludzkich słabości.

Gdyby była sobą, mdliłoby ją od słodyczy krwi. Mieszała się z czymś jeszcze – inną, o wiele ostrzejszą i... niewłaściwą. Tak określił ją w myślach Marco: jako coś, co nie miało racji bytu. Eve mimowolnie przyznała mu rację, po chwili wahania kojarząc dziwny zapach ze zgnilizną. Tak mogłaby cuchnąć śmierć, zwłaszcza że niewątpliwie była obecna. Starała się nie zwracać uwagi na zalegające na podłodze kształty, ale nie miała wpływu na myśli, które przemykały przez umysł zmierzającego przez długi, pogrążony w mroku korytarz. Miała wrażenie, że już go widziała, ale nie była pewna kiedy i w jakich okolicznościach – czy to we śnie, czy też realnej wersji posiadłości. To i tak nie miało znaczenia, tym bardziej że nagle zwątpiła w to, czy byłaby w stanie go rozpoznać. Nie bez śladów krwi i zalegających na posadzce trupów.

Nigdy nie widziała czegoś takiego. Sądziła, że najgorszym z możliwych doświadczeń był moment, w którym jak mała dziewczynka znalazła w sypialni ciała rodziców, ale to okazało się dużo gorsze. Z jej perspektywy oni po prostu spali – snem wiecznym, ale tego wtedy nie miała prawa wiedzieć. Nie było krwi, oderwanych kończyn czy jakichkolwiek oznak tragedii. Tylko martwa cisza, która znaczyła więcej, niż początkowo mogłoby się wydawać.

Z Marco było inaczej, choć to nie zamieszanie i fakt, że dosłownie ślizgał się na posoce okazało się najgorsze. Jakby nie patrzeć, był wampirem – kimś, dla kogo śmierć była niczym dobra znajoma i to od najmłodszych lat. Gdyby chodziło tylko o widok martwych ciał, to nie zrobiłoby na nim aż takiego znaczenia, ale...

FOREVER YOU SAID [KSIĘGA I: INKANTACJA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz