☾ Rozdział LXXXV

73 6 4
                                    

MARCO

– Marco, czekaj!

Zignorował nawoływania Lany. Wpadł do przedsionka, ignorując wciąż dające mu się we znaki palenie w piersi. Czujnie powiódł wzrokiem dookoła – po wypolerowanych schodach, liczących swoje lata obrazach, wszystkich świadczących o przepychu detalach. Kiedyś bywał w tym domu nader często, ale to nie miało znaczenia. Niewiele w tej chwili się liczyło.

Zacisnął zęby. Przycisnął dłoń do piersi, ze świstem nabierając tchu.

Niech to szlag! Przebicie kołkiem zdecydowanie nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń na ziemi. Sztywna od krwi koszula wciąż kleiła się do ciała, ale i na to wampir nie zwracał większej uwagi. Ból tym bardziej stanowił sprawę drugorzędną. Czuł się zmęczony i chory, ale nie miał czasu na to, żeby odpoczywać. Zwłaszcza to miejsce było ostatnim, które nadawało się na złapanie oddechu i ułożenie jakiegoś sensownego planu.

Ruszył ku schodom, nieco tylko chwiejnie, całym sobą walcząc o zachowanie równowagi. Nawet nie wyczuł ruchu za plecami, orientując się dopiero w chwili, w której cudza dłoń pochwyciła go za ramię. Napiął mięśnie, próbując się bronić, ale powstrzymało go spojrzenie zniecierpliwionych, aż nazbyt znajomych oczu Lany.

– Powiedziałam coś! – warknęła, po czym westchnęła, kiedy w pospiechu oswobodził się z jej uścisku. – Zachowujesz się jak dziecko. Prędzej oboje tu zginiemy niż...

– Sama nie poradziłaś sobie lepiej ode mnie.

Jej urodziwą twarz wykrzywił grymas. Oczy pociemniały, zaraz też odwróciła wzrok – tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by pożałował własnych słów. Ona również nie była w najlepszym stanie, blada i roztrzęsiona. Co więcej, to był ten dom i to w gruncie rzeczy zmieniło wszystko. Jeśli on źle się tu czuł, co dopiero miała powiedzieć Lana?

Z westchnieniem potarł skronie. Rzucił wampirzycy przepraszające spojrzenie, ale zignorowała go, myślami wydając się być gdzieś daleko. Poznał ten wyraz twarzy – przesadne skupienie, jak zawsze wtedy, gdy całą uwagę poświęcała temu nadnaturalnemu, pozwalającemu jej przewidywać możliwe scenariusze głosikowi. Ona nazywała to intuicją, choć wszyscy wiedzieli, że chodziło o coś więcej.

W takich chwilach zastanawiał się, jakim cudem pozwoliła podejść się w stróżówce. Nie wiedziała, co się wydarzy? Nie zorientowała się, że ktokolwiek załatwi ich równie łatwo, co i dzieci, kiedy...

Ja też nie poradziłem sobie lepiej, pomyślał z goryczą.

Potrząsnął głową. Nie chciał o tym myśleć, tak jak i nie chciał zastanawiać się nad zdradą Castiela. Zabawne, ale świadomość tego, co zrobił jego brat, wcale nie bolała. Och, wręcz przeciwnie. W gruncie rzeczy Marco nie spodziewał się po nim niczego innego, choć przez długi czas wmawiał sobie coś innego. W gruncie rzeczy od samego początku wiedział. Tak naprawdę rozumiał od chwili, w której przybył do Castiela tamtej nocy, by poinformować go o powrocie dziedziczki Nightów do Haven.

W którym momencie do tego doszło? I dlaczego wciąż nie potrafił mieć do brata żalu o to, że...?

Nie teraz.

– Musimy trzymać się razem – doszedł go jakby z oddali spięty głos Lany. – W ogóle nie powinniśmy przychodzić tu sami. Powinniśmy... – Urwała, po czym z westchnieniem wbiła wzrok w jakiś bliżej nieokreślony punkt przestrzeni.

Nie dokończyła. To była kolejna rzecz, z której oboje zdawali sobie sprawę: już od dłuższego czasu byli zdani na siebie. Liam zniknął, Castiel okazał się zdrajcą. Co im pozostało? Zabrać ze sobą Bellę, która – choć wyczerpana postępującą przemianą – okazała się tą, która z płaczem, drżącymi rękoma wyrywała kołki z ich piersi? Do tej pory pamiętał jej zagubione spojrzenie i to z jakim uporem próbowała udawać, że wcale nie kusi ją wypływająca z rany krew. Marco dobrze wiedział, co oznaczał głód – pierwszy, nieustępliwy i tak trudny do zaspokojenia – ale nie miał czasu odpowiednio zająć się młódką. W zasadzie zostawili dziewczynę samą sobie, wraz z Laną znikając, gdy tylko pojawiła się po temu sposobność.

FOREVER YOU SAID [KSIĘGA I: INKANTACJA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz