♪ jónsi - hengilás
Z hukiem zatrzaskuje za sobą drzwi. Robi kilka nieprzemyślanych kroków. Piekielne szpilki. Nigdy więcej nie założy szpilek. Ani dla niego, ani dla żadnego innego mężczyzny. Nie zdejmuje ich. Skoro ojciec pozbawił ją wszystkiego oprócz zachcianek, to wypada się nimi zadowolić. Zaciska z bólu zęby i obrzuca wzrokiem pomieszczenie. Każdego dnia odkrywa je na nowo. Dla jednych to tylko niespecjalnie udane dzieło samozwańczego architekta. Dla innych zakamuflowany loch. Dla jej ekscentrycznego ojca ósmy cud świata. Dla niej samej pułapka bez wyjścia. Lawendowe ściany i wpadający do pokoju bezmiar światła, pozwalają się wyciszyć. Kraty w oknach wywołują uśmiech politowania. Ochroniarz nieszczególnie dyskretnie czuwający pod oknem utrudnia zebranie myśli. Ale wszystko to staje się niczym wobec ostatniego.
Bodaj najzabawniejszego.
Tknięta nieprzyjemnym przeczuciem podchodzi do sosnowego mebla. W skupieniu opiera na nim jedną dłoń, palce drugiej wsuwa pod blat. Wiedzą czego szukać. Przecież mieszka w wariatkowie. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby porządnie ją przyczepić. Mała i poręczna. No i leży w dłoni jak ulał. Równie dobrze wygląda rozdeptana przez jeden z jej obcasów.
Kolejna pluskwa. Bierze porządny oddech. Jutro znajdzie kolejną. Ale jutro to jutro. Może jutra wcale nie będzie? Chorobliwa zapobiegliwość każe jej zawrócić i zdecydowanie przekręcić klucz w zamku. Czuje się dużo pewniej, bo nikt jej nie widzi. Wreszcie może się rozkleić. W samotności i na raty.
Rozpaczliwie zagryza usta, wyczuwając napływające do oczu łzy i starannie przygładza nieistniejące fałdki na sukience. Ostatnia szansa, żeby stąd uciec wymyka jej się z rąk. Wraz z nim. Przezwyciężając rezygnację mocno zaciska pięści i nerwowym krokiem rusza w kierunku okna. Po drodze o coś się potyka. Przystaje. Kuca. Zaintrygowana podnosi przeszkodę. Nie przypomina sobie, żeby ją strąciła. Z żalem dostrzega, że przez sam jej środek przebiega szpecąca rysa. W zamyśleniu zaczyna wodzić palcami po metalowych brzegach ramki.
Dwudziesty czwarty lipiec. Żar leje się z nieba. Późny wieczór. Seven Sreet. Wesołe miasteczko. Z fotografii spogląda na nią młody mężczyzna, którego chłopięcy uśmiech igra z wymalowaną na twarzy powagą, a palce z czułością zaciskają się na ramieniu stojącej obok równie poważnej, co on brunetki. Tego dnia głupie żarty Levi'ego i marsowa mina Adriena straciły znaczenie. Tego dnia Benjamin Ward dał jej ten kawałek aluminium. Tego dnia była naprawdę szczęśliwa.
– Nina, otwórz.
Jak oparzona cofa palce. Otwiera usta, żeby coś odpowiedzieć, ale głos grzęźnie jej w gardle. Słuszna decyzja. Zbywa milczeniem pukanie i wstaje. Bezlitośnie tłumi w sobie natychmiastową chęć otworzenia drzwi i rzucenia się w jego ramiona. To by było zbyt sztampowe. Zbyt melodramatyczne. I najpewniej spotkałoby się z natychmiastową reprymendą. Podchodzi do okna. Udając, że nie słyszy nerwowego szurania dochodzącego z korytarza, uchyla nieco okiennice. Tuż za nimi rozciąga się lawendowe królestwo. Wdychając uspokajający zapach ziół, otwiera je na oścież i przysiada na parapecie. Jeśli kiedykolwiek uda jej się stąd wyrwać i będzie czegoś żałować, to chyba jedynie tego widoku.
Ward nie daje za wygraną. Pukanie do drzwi przechodzi w natarczywe walenie. Przygryza wargę. Tyle razy, ile on potraktował ją jak dziecko, tyle razy ona utwierdziła go w przekonaniu, że nadal nim jest. Z pokorą znosiła każde upomnienie. Bezbłędnie, niekiedy i na wyrost odczytywała każdy znak. Aż do dziś. Cicho pociąga nosem i podciąga kolana pod brodę.
Jest rozdarta.
Pomiędzy chęcią byciem tą, którą on chce żeby była, a byciem tą, którą sama chce być.
CZYTASZ
Zagubiona w deszczu [ZAKOŃCZONE, NIEWIELKA EDYCJA] | INTO DUST Series #1 NINA
RomanceNina Welch nigdy nie przegląda się w oczach innych w obawie przed tym, co mogłaby w nich dostrzec. Adrien Levine unika luster - nie potrzebuje ich, bo przecież doskonale wie, z kim na do czynienia. Nieważne, jak mocno by się starała i tak nie wyjd...