♪ joseph arthur - a smile that explodes
Intensywnie wpatruje się w zimne, wyzywające oczy. Jest w nich tyle bezmiaru i nicości, że utonięcie w nich mogłoby skutkować rozpłynięciem się w otchłani. Duży nóż w jej drobnych palcach robi na nim piorunujące wrażenie. Pasuje do nich jak ulał. Oblewa go zimny pot. Jest taka zadowolona z siebie i milcząca. Wręcz nieprzyzwoita. Bardzo znajoma. Jest sobą. Z tego hipnotycznego niezrywanego niemal kontaktu wyrywa go niewyraźny dźwięk. Trudny do skojarzenia. Choć instynktownie wyczuwa, że zna go od zawsze, to w tym świecie pozostaje on dla niego obcy. I jeszcze raz. I kolejny. Jakby ktoś uparł się, żeby zakłócić tę pozorną sielankę. Walenie nie ustaje.
Welch niecierpliwie krzyżuje ramiona i obdarza go kolejnym głębokim spojrzeniem. Ponaglającym. Benjamin kierowany resztkami wolnej woli instynktownie odwraca wzrok w kierunku drzwi. Oczy zachodzą mu mgłą. Zaczyna energicznie mrugać. Nie ma odwagi ani siły, by zerknąć na nią ponownie. Choć, kto wie, czy rozpłynięcie się w otchłani jej oczu nie byłoby wcale takim karkołomnym pomysłem? Otaczające go dźwięki wżynają się w umysł i zduszają oddech.
Skończyłem z tym.
Przymyka powieki i wygodnie wyciąga się na podłodze. Wisielczy nastrój zmusza go do ignorowania wszelkich mylących odgłosów i niemych sugestii. W tym świecie nic nie ma prawa być prawdziwe, bo gdyby takie było, oznaczałoby to jedno. Kompletną fiksację twardo stąpającego po ziemi Benjamina Warda. To go uspokaja. Pomaga unormować oddech.
Krzyżuje ramiona na piersi. Wielkodusznie pozwala senności się zmorzyć. Cuda się zdarzają. Podświadomie przestaje wyczuwać jej obecność. Majaki znikają wraz z tą pretensjonalną krwią. Jedno zostaje. Do bólu nieznośny, męczący hałas. Nie do końca uświadomiony. Dochodzący nie z bliska, a z bardzo dalekiego zewnątrz.
W myślach zaczyna liczyć od dziesięciu w dół. Dziesięć. Zacisnąć mocno powieki. Dziewięć. Pozwolić ciału zapanować nad umysłem. Osiem. Zabić jej obraz. Siedem. Odetchnąć pełną piersią. Sześć. Poczuć ulgę. Pięć. Zasnąć. Cztery. Nigdy więcej się nie obudzić. Trzy. Jeśli już się obudzić, to z amnezją, ewentualnie w skórze kogoś obcego. Dwa. Uwierzyć w każdą bzdurę, którą będą próbowali ci wcisnąć. Jeden. Żyć w błogiej nieświadomości...
Z połowicznego snu i rozważań natury egzystencjalnej wyrywa go chwytające za gardło skrobanie w drzwi doprawione złowrogim: Jak Boga kocham, Ward, jeśli w tej chwili nie otworzysz tych drzwi, to pożałujesz!
Coś nakazuje udać mu się gdzieś indziej. Do miejsca, w którym wszystko może być łatwiejsze. Na drugą stronę. Słodkie wrażenie zapomnienia rozlewa się po jego ciele.
Już widzi te nieistniejące nagłówki pierwszych stron gazet. Niepowetowana strata. Odszedł wielki pisarz. Sam do końca. Niezrozumiany. Nieszanowany. Chłopiec do bicia. Alkoholik. Człowiek zbędny. Gwałciciel. Jej przepełnione trwogą oczy i towarzyszące temu żywe rozczarowanie wyrywają go ze złudnego błogostanu. Z niemym krzykiem na ustach rozwiera obolałe powieki. Podłoga. Ściany. Sufit. Wszystko pozornie na swoim miejscu. Leży na podłodze. Kac i senność kłócą się o szalę pierwszeństwa.
Odwraca głowę na bok. Rzekomo niezniszczalna, kosztująca paręset funtów, szyba poszła w diabły. Drobne odpryski błyszczą w silnym słońcu niczym najdroższe kamienie. Dookoła unosi się brzydki zapach zwietrzałej gorzały. Odrapana maszyna do pisania leży samotnie pod biurkiem, a to tonie w morzu kartek. Ba, cała podłoga w nim tonie! Ostatnia noc musiała być bardzo owocna.
Wczołguje się pod mebel i sięga po jedną z nich. Musi wreszcie się przekonać co jest snem, a co jawą. Inaczej umrze ze zgryzoty niczym każdy zbędny człowiek. W skupieniu odczytuje pierwszy wers. Żadnych zdań. Za to mnóstwo powtarzających się sylab. A pośród nich... ona. I tylko ona. Bierze drugą. Oczywiście. Trzecią. Nie inaczej. Wszystkie noszą jej imię. Zbiera mu się na mdłości. Unosi się na łokciu i chwyta leżącą nieopodal koszulę. Tak na wszelki wypadek. Wpycha ją sobie do ust i zaciska powieki przez dłuższą chwilę zręcznie gubiąc wrzaski nieprzerwanie dochodzące zza drzwi. W ustach czuje smak gorzkiej i czegoś jeszcze. Trawki może?, podpowiada umysł. Albo innego paskudztwa.
CZYTASZ
Zagubiona w deszczu [ZAKOŃCZONE, NIEWIELKA EDYCJA] | INTO DUST Series #1 NINA
Roman d'amourNina Welch nigdy nie przegląda się w oczach innych w obawie przed tym, co mogłaby w nich dostrzec. Adrien Levine unika luster - nie potrzebuje ich, bo przecież doskonale wie, z kim na do czynienia. Nieważne, jak mocno by się starała i tak nie wyjd...