Rozdział 53

1.6K 92 23
                                    


Siedziałam na zimnej trawie jak zaklęta i w milczeniu przypatrywałam się budynkowi, z którego od czasu do czasu wychodziły różne, nierzadko mrożące krew w żyłach dźwięki. Patrzyłam ze zniecierpliwieniem w rozklekotane deski tworzące ściany chałupy oraz na malachitowe liście bluszczu porastające jedynie jej dolne partie. Z frustracją wyczekiwałam wschodu księżyca zwiastującego tak wiele.

Za kilka minut miała rozpocząć się pełnia o kolorze brudnego srebra.

Podrapałam się za uchem, by jakoś produktywniej spędzić czas, jaki został mi do spotkania z bratem. Jaki został mu do rozpoczęcia przemiany.

Trawy i zioła rosnące na pobliskiej łące poddawały się gwałtownym ruchom wiatru, a kilka ich pyłków opuściło kielichy. Jedno czy dwa ziarnka niefortunnie wpadło mi do nosa, co wywołało u mnie chwilowy atak kichnięć. Dopiero po czwartym parsknięciu udało mi się to przerwać.

Lekko załzawionymi oczami spojrzałam na zarys budynku. Wiele jego dachówek już dawno opuściło dach, dziurawiąc go i spadając na ziemię, gdzie rozbiło się na kilkanaście drobnych, ostrych jak brzytwy cząsteczek.

Westchnęłam ze zniecierpliwieniem. Brat kazał mi tyle na siebie czekać!

Winiłam go za to, dobrze wiedząc, że wschód księżyca nie jest zależny od niego, ani od żadnej innej żywej istoty na tej planecie. Być może ktoś kiedyś pozna sekret tkwiący w tej jasnej kuli, której epitet był usiany kłamstwem. Nawet światło padające od księżyca nie było jego, a zostało jedynie skradzione ze słońca, którego świtanie zawsze przynosiło ludziom nowe nadzieje.

To także były czyste brednie.

Nie mając innego wyboru, podniosłam się z trawy i przeszłam kilka kroków w kierunku lasu, gdy z Wrzeszczącej Chaty wydobyło się przeraźliwe wycie.

Już chwilę później usłyszałam dźwięk łamanego krzesła, a po sekundzie rozwścieczony Remus w ciele wilkołaka wyłamał drzwi i wypadł rozeźlony na "podwórko" przed domem.

Teraz zaczyna się prawdziwa zabawa! - stwierdziłam, gdy w czarnych oczach Remusa pojawił się cień radości. Pomachałam ogonem w jego stronę i udałam się w dziką gonitwę w kierunku boru, czując za sobą sapiący oddech brata.

Mijaliśmy w biegu masywne drzewa oraz drobne krzewy i w krzykach radości rozrywających ciszę wrześniowej nocy, przemierzaliśmy kolejne zapomniane drogi Zakazanego Lasu. Nie zwracałam uwagi na nasze otoczenie. Na wysokie, pokraczne rośliny w zgniłozielonych i herbacianych barwach. Jedynie pojawienie się nagłego punktu światła z naszej którejś strony świadczyło o tym, że znajdowaliśmy się za blisko granicy z ludźmi, dlatego zbaczaliśmy w głąb puszczy.

Chłodny, lecz delikatny wiatr smagał kokieteryjnie nasze ciała, pozwalając tym samym na jeszcze większy wysiłek. Promienie księżyca stanowiły dla nas naturalne lampiony rozjaśniające drogę, a suche, opadnięte na ziemię liście szeleściły nadając wszystkiemu baśniowy klimat. Ich szelesty brzmiały jak ciche szepty, które były uwalniane przez martwe rośliny, nie mogące powiedzieć niczego więcej poza niezrozumiałymi frazami.

Zatrzymaliśmy się tradycyjnie na polanie w głębi lasu przebijającej swoim pięknem wszystkie inne.

Porastały ją czarodziejskie mchy, które swoją strukturą sprawiały, że tworzył się wokół nich mikroklimat niemogący zostać zburzony przez obecne zjawiska pogodowe. Kiedy słońce powodowało za dużą suszę, drzewa rosnące wokół polany splatały ze sobą swoje liście i tworzyły z nich ochraniającą kopułę. Kiedy ulewa była za obfita, magia mchów teleportowała krople wody w inne miejsca, gdzie w danym momencie było sucho. Nie wiedziałam, co wydarzało się na polanie, gdy padał zimny śnieg, ale już wkrótce miałam się o tym przekonać

Suzanne Rose LupinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz