Rozdział 144

749 51 14
                                    


Przez szkolne korytarze leciał obrzydliwy stwór, mający zamiast ludzkiej twarzy gębę demona. Jego skrzydła miały rozpiętość żyrandoli w Wielkiej Sali i rozpędzały zbędne osoby na boki przejść szkolnych.


Wylądował na poręczy schodów w głównym holu i zmienił swoją postać w ciało Vincenta.


Chłopak miał wymalowane na twarzy barwy wojenne, a w jego rękach spoczywały dwa karabiny maszynowe.


- Uczniowie niepełnoletni udadzą się teraz za profesor McGonagall do lochów budynku! - zagrzmiał, zwracając na siebie uwagę wszystkich zebranych. Jakby jego wejście nie dość przykuwało uwagę. - Jeśli ktoś z tych osób chce walczyć, ma taką możliwość. Najprawdopodobniej jednak zginie. Te osoby wystąp!


Z grupy nieletnich zaczęły wychodzić pojedyncze osoby. Ginny i Colin stanęli na ich czele.


- Bardzo dobrze, że nie ma was więcej - Uśmiechnął się smutno Vincent, momentalnie przywdziewając na twarzy obojętność. - Wy, szaleńcy, idziecie za mną. Będziemy bronić lewego skrzydła szkoły. Kto jest ze mną?! - zakrzyknął, unosząc rękę w górę. Nie było entuzjazmu - u nikogo. Nawet doświadczeni w walce wiedzieli, że takiego starcia nie było jeszcze nigdy.


Vincent napotkał wzrokiem Suzanne, która z bólem wpatrywała się w jego postać.


- Będziesz ryczeć? - zagadnął, zeskakując do niej.


- Nie zrób nic głupiego - poprosiła, starając się nie uronić łez. Uzbrojony w mugolski sprzęt Vincent nie wróżył niczego dobrego.


Wpił się w jej wargi. Zachłannie i szybko, na tyle jednak krótko, aby go nie odepchnęła.


- Zawsze chciałem popełnić tę głupotę. - Wzruszył ramionami, odrywając się od niej i przygotowując się na cios.


Dziewczyna przytuliła go jednak serdecznie.


- Powodzenia - wyszeptała, czując gorzki smak pożegnania. Vincent poklepał ją niezręcznie po plecach, a po chwili przemienił w Richarda.


- Kiedy zobaczysz postrzelonego w ryj śmierciożercę, będzie to mój pożegnalny prezent. - Mrugnął, wzbijając się w powietrze i popędzając podopiecznych.


Lupin wycofała się do Wielkiej Sali, gdzie w pośpiechu żegnali się ludzie.


- Cokolwiek się stanie, wiedz, że to był zaszczyt być twoim ojcem. Choćby przez niecały rok.


- Kocham cię, tato. - Maureen wtuliła się w tors Blacka, zalewając się łzami.


Tuż obok obejmowało się małżeństwo Weasley.


- Miałaś zamiar zginąć bez pożegnania? - Usłyszała nad uchem głos George'a. Chciał zabrzmieć beztrosko, ale mu nie wyszło.


- Dziękuję ci za wszystko, co zrobiliśmy kiedykolwiek - powiedziała, przytulając go mocno.


- A wy znowu beze mnie? Czuję się wykluczony! - Fred objął ich i z trudem uniósł kilka milimetrów nad ziemię. Zaprzestał tego już po chwili.


- Dobra była z nas ekipa, kochani - pogratulował Jordan, przytulając Suzanne od tyłu.


- Wygramy tę bitwę za wszelką cenę! - dodała Maureen i cała piątka zaczęła miażdżyć się niedźwiedzim uściskiem.


- Kiedy to się skończy, idę się zalać w trupa - rzekł George, na co wszyscy zaskandowali.


- Pierwszy raz muszę się z tym zgodzić - Angelina patrzyła na przyjaciół ze smutkiem.


- Ty też tutaj? Na Odysa, wszyscy dziś zginiemy - parsknęła Suzanne, obejmując również Johnson.


Szóstka szkolnych przyjaciół, doświadczająca tak realnego zjawiska śmierci.


- Za wygraną! - zaproponował Lee.


- Za Zakon! - dodała Angelina.


- Za miłość - zawtórował George.


- Za przyjaźń - Fred wpadł na brata.


- Za rodzinę - Maureen również położyła na ich swoją dłoń.


- Za życie - Suzanne skwitowała wszystko, wtulając się mocno w te bliskie osoby. - Wiem, że było między nami różnie, ale cieszę się, że przynajmniej mamy szansę dobrze się pożegnać.


George odwracając ją do siebie, złożył na jej ustach długi pocałunek.


- Czy mogę się wtrącić? - Remus stanął za dziewczyną.


- Remusie - Suzanne momentalnie odwróciła się do brata. Mężczyzna patrzył na nią radośnie, nie chcąc zwyciężyć się strachowi.


Objął czule siostrę, całując w głowę.


- Cokolwiek się stanie, zawsze będę przy tobie, braciszku - mruknęła w jego skórę, lekko się trzęsąc.


- Postaraj się dotrzymać tej obietnicy osobiście - zażartował, przytulając ją mocniej.


- Ty też, braciszku - mruknęła i w tempie wydarzeń nim zdążyła się obejrzeć, stała nad mostem zwodzonym, tworząc magiczną zaporę i wpatrując się w mrok. Setki śmierciożerców wychylało się z Zakazanego Lasu.


- Zaczynamy zabawę, Voldemorcie.


Nastąpił pierwszy atak.


...


Zaklęcia były miotane na wszystkie strony. Koniec gry fairplay, koniec przejmowania się konsekwencjami. Tylko naiwniacy rzucali dozwolone czary. Większość czarodziejów zdawała sobie sprawę, że bez zaklęć niewybaczalnych się nie obejdzie. Że albo straci życie ich przeciwnik, albo poświęcą je oni.


Remus zabił właśnie młodą dziewczynę będącą po stronie śmierciożerców. Jej ciało padło na posadzkę, martwe tylko dlatego, że wybrała Voldemorta. Tyle ludzkiego cierpienia można było oszczędzić. Każdy z walczących tu miał swoje rodziny, marzenia i plany. Nikt tak naprawdę nie chciał walczyć. Prawda?


Vincent bynajmniej nie był w tej grupie.


Zabijał z przyjemnością, mszcząc się na obcych za cierpienie całego swojego życia. Z magazynków wysypywały się nieskończone ilości pocisków, wtapiających się w ludzkie ciała niczym nurek w głębinie wodnej. Na podłodze pojawiało się coraz więcej krwi. Leżał tam nikomu nieznany z imienia młody uczeń, jakiś obrzydliwy Śmierciożerca i jeszcze więcej przypadkowych ciał, pokrytych sadzą, uniemozliwiającą ich identyfikację. Kule przesiewały powietrze, znajdując kolejne cele. Postrzeleni, padali jak kaczki, nie zdążywszy pożegnać się ze światem. Kolejna ręka pobroczona krwią zderzyła się z lśniącym marmurem. Rozległ się ogłuszający krzyk Vincenta, pełen żałości. Colin padł martwy, trafiony Avadą przez jakiegoś psa. W tym momencie skończyła się dla Vincenta zabawa. Lubił tego gryfona. Znienawidził w sekundę skurwiela, który go zabił.


- Ty pieprzony... - warknął, celując karabinem w brzydką mordę ojca.


Wystrzelił w niego cały strumień nabojów. Żaden nie trafił.


- Przyjemnie jest być po przegranej stronie? - spytał go ojciec, po czym trafił w niego zielonym promieniem.


Tuż obok Colina, padło martwe ciało ślizgona. Wolne od cierpień. Od wszelkich ziemskich uczuć. O ulatniającym się życiu przypominały już tylko jego puste oczy, spoglądające w dal. Umarł niesłusznie jak wszystkie ofiary tej bitwy.


Suzanne Rose LupinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz